Wbrew temu, co odczuwam od rana, postanowiłem, że napiszę coś dobrego… Może właśnie dlatego, żeby przywrócić równowagę… Którą zapewne zburzę już za miesiąc. Tak się jakoś złożyło, że przez lata swoich różnych poczynań i poruszania się po mieście i okolicach poznałem bardzo wielu ludzi. Z różnych miejsc, środowisk, o różnych pasjach, zainteresowaniach, poglądach. Czasami się widujemy na dłużej, czasami w przelocie, czasem tylko i niestety piszemy do siebie smsy (bo wiadomo – czas, rodzina, praca i takie tam). O wielu z nich mogę powiedzieć, że są moimi Przyjaciółmi, o innych, że Znajomymi. Najbardziej zawsze lubię to, że mimo wielu podobieństw (bo nie oszukujmy się – najbliżej nam zawsze do ludzi, którzy w jakiś sposób są do nas podobni, mają podobną wrażliwość, poczucie humoru), w wielu sprawach bardzo się różnimy i nie zgadzamy. Jest to fajne, dobre i rozwijające, a przede wszystkim nie jest nudne. Problem (choć tak naprawdę nie mój) jednak w tym, że animozje istnieją między jednostkami, ale równocześnie całymi grupami w tle. Ten nie przepada za tamtym, jedna za drugą, ten się z tym wódki nie napije, a temu nie poda ręki. Bo komuch, bo pisior, bo głupi, bo żonę zostawił, bo pracuje w instytucji, którą gardzę, bo w liceum odbiła mi chłopaka. Bo sto innych, równie mądrych powodów… Nie rozumiem tego unikania się nawzajem, odwracania się plecami. Od lat zastanawiam się, czy istnieje człowiek, któremu nie podałbym ręki, gdyby ją do mnie wyciągnął. Tak zwyczajnie, na przywitanie. Chociaż raz jeden facet wytłumaczył mi, że on ma takie typy, bo po prostu, jak o nich myśli, to zwyczajnie mu się nie chce. Nie wiem, może rzeczywiście tego słynnego kręgosłupa moralnego nie mam, może zwyczajnie jestem głupi, a może po prostu jest tak, że BARDZO LUBIĘ LUDZI. Tak w ogóle. Bo chociaż wydaje mi się często, że jesteśmy pasożytem świata, że, gdyby nas nie było na Ziemi, nie wydarzyłoby się nic złego (nie byłoby takiej możliwości po prostu), wciąż i mimo wszystko uważam, że ludzie są fajni. Oczywiście przy swoich wszystkich wadach, małostkach i ułomnościach. W zeszłym roku na przykład jeden facet powiedział, że mnie zniszczy (z tego, co wiem chyba jakoś próbuje to cały czas zrobić, pozdrawiam). Tylko dlatego, że bardzo się różnimy. Do dziś zachodzę w głowę, jak komuś coś takiego może przejść przez myśl i gardło? Jak można być tak małym i złym? Jeśli za kimś nie przepadam, to zostawiam go swojemu losowi. Po prostu. Podobnie jak omijam psie kupy i potencjalnych napadzistów pod nocnymi sklepami. Zresztą tego pana też omijam. Tymczasem jednak wciąż i bez sensu budujemy mię- dzy sobą jakieś mury, murki, stawiamy parkany i płotki. I muszę powiedzieć, że źle się z tym wszystkim czuję. Bardzo. Żeby było łatwiej, posłużę się przykładem. Bo, dajmy na to, jestem w knajpie i przy jednym stoliku siedzi jedna ekipa, a przy drugim druga. I ktoś pyta – „A ty znasz tego i tego? Kolegujecie się? Przecież to…” (i tu padają różne określenia), a przy drugim dzieje się mniej więcej to samo. Tyle, że kierunek jest przeciwny. A mnie szlag trafia, bo najczęściej jest tak, że ci ludzie, którzy – delikatnie mówiąc za sobą nie przepadają – nigdy ze sobą nie rozmawiali i tak naprawdę wcale się nie znają (to takie typowe). I nie mają zielonego pojęcia, że obaj/obie/oboje są ludźmi ciekawymi, mądrymi, z pomysłami, poglądami… I gdyby tylko zechciało im się ten murek przeskoczyć, gdyby zechcieli choć troszeczkę się poznać, mogłoby się okazać, że te ich animozje są zwyczajnie głupie i śmieszne. A przede wszystkim, że od przebywania z drugim człowiekiem nie można się zarazić jego poglądami i żadna szkoda, poza bliższym się poznaniem, nie może z tego wyniknąć. Owszem, możemy też wyciągnąć wniosek potwierdzający naszą wcześniejszą tezę – że nie, nie mam ochoty i nie widzę sensu przebywania z jednym czy drugim – ale to właśnie jest kwintesencja. Żeby coś z całą mocą stwierdzić, trzeba sprawdzić, poznać, zobaczyć i posłuchać z bliska, bo najfajniejsze w tych podziałach jest także to, że ludzie, którzy się nie znają, nie znają tajemnicy. Że podobnie do kogoś myślimy, że ten ktoś wcale taki głupi nie jest, że moglibyśmy się z nim zakolegować. Tylko jakieś tam idiotyzmy nam nie pozwalają, więc pławimy się we własnym sosie, wmasowując go sobie obficie w okolice lędźwi. A im bardziej jesteśmy podzieleni, tym bardziej ci, którym to odpowiada, zacierają rączki. Divide et impera. Podsumowując – jak chcecie, to się miedzy sobą nie lubcie, nie rozmawiajcie, nie poznawajcie, nie sprawdzajcie. Pozostańcie stratni. Ja tam wolę być szczę- śliwy i nie tracić czasu. Nawet jeśli ma to oznaczać naiwność.
Przegląd Dąbrowski, październik 2017