Zapach luksusu, czyli rzecz o Aliku…

25.01.2018

#AlternatywnikDąbrowski

Bez wymyślnych zabawek, gier komputerowych, internetu i kablówki z super bohaterami. Bez centrów handowych, bawialni, multipleksów, happy mealów, Kinder niespodzianek. Bez orlików, Aquaparków, mola na Pogorii i kącików zabaw w co drugim sklepie… i aptece. Bez dobrze zaprojektowanych placów zabaw na każdym osiedlu. Żyły onegdaj dzieci dąbrowskich blokowisk. Warto o tym pamiętać – piszą Paweł Pudlik i Robert Strzała, i zapraszają w podróż do sklepu. Niezwykłego sklepu.
Nasze dzieciństwo przypadło na lata 80., w których oferta (nie tylko) dąbrowskich sklepów nie rozpieszczała ani dzieciaków, ani ich rodziców. Permanentny deficyt kolorowych, szeleszczących artykułów zagryzaliśmy twardymi landrynkami lub czekoladopodobnymi wyrobami. Czasami ktoś otrzymał paczkę z zagranicy od rodziny i zostawał najbardziej lubianym dzieckiem w okolicy. Przynajmniej do czasu, aż skończyły mu się prawdziwe orzechy w czekoladzie, balonowe gumy i inne dobrodziejstwa Zachodu. Furorę robiły też słodycze i artykuły biurowe przywiezione z różnych wyjazdów rodziców do Czechosłowacji i Węgier. Lentilki, pomarańczowe i cytrynowe soki z Węgier, czekolada „Africana”, gumy kulki, kolorowe pisaki, piórniki na zamek błyskawiczny – próżno było tego szukać w dąbrowskich sklepach. Robert: Znalazłem ostatnio swój list z kolonii w NRD. Po kilku linijkach tradycyjnych pozdrowień, wymienienia nazwisk kolegów, z którymi byłem w pokoju oraz tego, co było na obiad, następowała długa lista zakupów – od kakao, przez dwie czekolady i lalkę dla siostry, po elektryczną kolejkę PIKO. Podobnie  wyglądały listy kumpli.
Na komputer Atari 65XE chodziliśmy do kolegi, którego tata był 2 lata na kontrakcie w Libii, na video do kumpeli z ojcem na kontrakcie w Iraku. Telewizory raczej czarno-białe, papier toaletowy szary, czasami na maksa pomarańczowy ser „z darów” (podobno z Holandii).

I „Żółte Bloki”. Piszemy wielką literą, bo funkcjonowało to jak nazwa własna (wiele starszych osób do dziś zresztą używa tego sformułowania). Informacja dla młodszych czytelników – chodzi o osiedle Manhattan (czasem zastanawia, która nazwa jest ciekawsza) przy alei Piłsudskiego. Nie ma większego sensu pochylać się nad etymologią tej nazwy, gdyż wynikała ona po prostu ze wściekle żółtego koloru blokowiska. I kiedy Filip Springer w „Wannie z kolumnadą” wskazuje, że jednymi z pierwszych przypadków i źródłami pastelozy mogły być Hotel Sobieski w Warszawie czy Dom Handlowy Solpol we Wrocławiu, możemy śmiało powiedzieć, że albo prekursorami byli projektanci z Dąbrowy, albo „ognisk zarazy było kilka, a nawet kilkadziesiąt. Powstawały niezależnie, w całej Polsce”* Z tym, że Springer skupia się głównie na latach 90. Żółte Bloki funkcjonowały wcześniej.
Wyróżniały się więc Żółte Bloki, a na Żółtych Blokach wyróżniał się pewien sklep w bloku nr 32. Nazywał się Alik i nazwa ta elektryzowała nas wszystkich doszczętnie. Na ten dźwięk pojawiało się mrowienie w okolicach czubka głowy, a serce biło mocniej. Co jest o tyle dziwne, że teoretycznie „Alik” był sklepem papierniczo-dekoracyjnym. Teoretycznie.

Skąd właściciele tego przybytku mieli dojście do wykwintnych, jak na tamte czasy, towarów? Jakim cudem wbrew prawom polityki, fizyki i chyba nawet grawitacji ten sklep mógł oferować takie wspaniałości? Zachodziliśmy w głowę latami. Dziś tę historię rozjaśnia trochę ich syn – Roman Malik.
„Otwarcie sklepu miało miejsce 4 grudnia 1982 roku, a więc jeszcze w czasie stanu wojennego. Miałem wtedy sześć lat. Pamiętam, że była to sobota, bo na drugi dzień urodziła się moja siostra, a ojciec [Stanisław Malik], zamiast jechać do szpitala, malował ściany sklepu”. Bo – jak mówi jego siostra, Kinga – „takie były tłumy na otwarciu, że tata musiał malować ściany, bo całe były skopane”.
Wcześniej Stanisław Malik miał warzywniak w Będzinie (okolice starego dworca PKP) i – mówiąc wprost – był prywaciarzem (w tym okresie pogardliwie nazywano takich ludzi „badylarzami”). Warzywniak jednak nie wystarczył, zwłaszcza że ojciec naszego rozmówcy był człowiekiem rzutkim i ambitnym (kiedy „Alik” zakończył swoją działalność, założył spółkę „ABM” – może pamiętacie wielki baner reklamowy na bocznej ścianie jednego z Żółtych Bloków? – która zajmowała się m.in. pierwszymi kablówkami i stworzyła sieć komputerów informacyjnych umiejscowionych na dworcu PKP w Katowicach). Lubił działanie, nie lubił stać w miejscu, no i… …nie ma się co oszukiwać, lubił zarabiać pieniądze. Mieszkali wtedy na Manhattanie, więc umiejscowienie lokalu zdawało się być oczywiste. Wydaje nam się, że znaczenie miało też blokowisko, czyli duże skupisko ludzi. Któż bowiem miałby stanowić klientelę sklepu „papierniczo-szkolno-zabawkowego”, jeśli nie rodzice i dzieci, których w takich miejscach nie brakowało. Bo przecież był to także czas wyżu demograficznego.

Oczywista jest też etymologia nazwy sklepu. „Tata po prostu odciął pierwszą literę nazwiska i wyszedł mu Alik. Naprawdę nie miało to nic wspólnego z aktualnie najsłynniejszym polskim kotem, którego nie było raczej wtedy na świecie”.

Skąd towar w tych siermiężnych czasach? Stanisław Malik jeździł za nim po całej Polsce. I – jak się można domyślać – łatwo nie było. „Nie było tak, że jechał do jakiegoś producenta i brał tyle, dajmy na to, piór, ile chciał. Nie, nie… Dostawał i przywoził tyle towaru, ile producent chciał i mógł mu dać. Reglamentacja zaczynała się już zatem na tym poziomie. Nad tym, czy wszystko było zgodnie z prawem, nie przekraczało norm i nie było jakichś przekrętów, a przecież prywaciarze byli, jak pociągi Hrabala, „pod specjalnym nadzorem”, czuwało Wojewódzkie Przedsiębiorstwo Handlu Wewnętrznego i to ono dokonywało „wydzielania” dóbr i sprawowało kontrolę nad jego obrotem. ” Instytucje instytucjami, a z upływem czasu sława dąbrowskiego „Alika” zatacza coraz szersze kręgi. Również w środowiskach, powiedzmy, importerów, którzy pod osłoną nocy sami przyjeżdżali z towarem pod tylne wejście do sklepu.
Kiedy już jednak Pan Stanisław wystawiał swoje towary na półki, okazywało się, że dla wszystkich są to rzeczy niebywale wręcz pożądane. Sklep był zawsze pełen ludzi, dobrze oświetlony i porażający swoimi kolorami. Obok niesamowicie żarówiastych kredek świecowych, zeszytów z bajecznymi okładkami, pachnących gumek do mazania, wionących alkoholem pisaków, znajdowały się w nim tapety w „tygrysią panterkę”, fototapety z wodospadami i inne elementy do wystroju szarych szufladek PRL-owskich bloków. Z jednej strony, kiedy Malikowie zdobyli (sobie tylko znanymi sposobami) sporą partię papieru toaletowego najgorszej i uwłaczającej współczesnym pupom jakości (przypomnijmy, że i ten towar podlegał reglamentacji i dochodziło do paranoi typu – „oddajesz kilogram makulatury, dostajesz rolkę”), sprzedawano je przez drzwi. Sklepu w ogóle nie otwarto i wydawano gęstniejącej kolejce po 10 rolek na, powiedzmy, głowę. Były też artykuły stricte szkolne – pióra, długopisy, zeszyty, okładki na książki. No i gumki do mazania, których samym zapachem i kolorem upajały się całe rzesze uczniów. „Z tymi gumkami wiąże się zabawna historia – wspomina Roman – była taka partia, która ewidentnie nie szła i tata, widząc zapętlający się w sklepie ogonek, rzucił do współpracownicy, Pani Roszkowskiej – Pani Halino, jak się tam gumki sprzedają? A ponieważ rozumieli się doskonale, odpowiedź mogła brzmieć tylko w jeden sposób. „Końcówka”. Finał jest do przewidzenia – gumki rozeszły się natychmiast”. Na marginesie – przypomnijmy, że w podobny sposób właściciele sklepu „Remix” wpływali na listy przebojów, a tym samym sprzedaż kaset, por. „Jakoś tak wyszło…” – Alternatywnik” z lutego 2017 – www.fabrykapelnazycia.pl/alternatywnik.

Większość uczniów dąbrowskich szkół widziało jednak „Alika” jako jaskinię pełną skarbów. A skarbów się nie kupuje, skarby się przede wszystkim podziwia: Agnieszka – „Do Alika chodziło się choćby pooglądać”, Aleksandra – „Sklep był niesamowicie kolorową wyspą”, Grzegorz – „Łaziłem tam pooglądać przez szklaną szybę cudeńka, które na ówczesny czas były super-nowością! ”. „Super-nowości”, „Ameryka” i „prawie jak z Pewexu, ale za złotówki” (Paweł) to zegarki z kalkulatorkiem, radzieckie gierki „Elektronika” z wilkiem łapiącym jajeczka spadające z kurzych grzęd, kolejki elektryczne, walkmany (dla młodych czytelników – przenośne odtwarzacze kaset magnetofonowych), mechaniczne gry (np. „koszykówka”).
Szeroki asortyment kolorowych (to chyba kluczowe we wszystkich wspomnieniach związanych z „Alikiem” słowo) artykułów szkolnych – chińskich piórników otwieranych z obu stron (obiekt zazdrości!), pióra, długopisy, ołówki, wspomniane gumki nie tylko do mazania („Kupowałem gumki do mazania, bo były na nich naklejki z f lagami, które pasowały na kapsle i można było zagrać meczyk” – Krzysztof). „Kredki, f lamastry […], pióra na naboje i naboje do piór. Tam też kupiłam malutki notesik w kształcie Kaczora Donalda (niewielki, może 7×9 cm) i na karteczce z tego notesiku napisałam dyktando, za które zebrałam dwie pały – jedna była za błędy, druga za karteczkę” – Anna. Damian nabywał tam figurki. Star Wars i smerfy. Takie zestawienie.
Podsumowując słowami jednej z ówczesnych uczennic pobliskiego Plastyka, Katarzyny – „ALIK był NAJLEPSZY… tam kupowałam zeszyty, bloki, brystol, ołówki, pędzelki, kredki i wszelkie materiały plastyczne do szkoły… Tam też kupiłam pierwszy raz wymarzoną „gumkę chlebową”, oryginalną czeską! ”.

Można spokojnie powiedzieć, że właściciele mieli nosa i po prostu zdawali sobie sprawę, czego (nie tylko) dzieciom i młodzieży brakuje. A brakowało im – znowu to słowo – koloru i zapachu luksusu. W szarych czasach, kiedy dekorację wielu meblościanek, obiekt kultu i zazdrości stanowiły pudełka po zagranicznych papierosach czy puszki po piwach i napojach bezalkoholowych (Michał opowiadał, że kiedy wracali z rodziną z wczasów w Bułgarii, celnik nie mógł zrozumieć, czemu bagażnik wypełniony jest po brzegi właśnie puszkami. PUSTYMI!). Za tym jako mali chłopcy i małe dziewczynki, nierozumiejące przecież, dlaczego jest tak, a nie inaczej, tęskniliśmy chyba najbardziej. No więc gumowe hipki i jeden z największych hitów – (NA) PRASOWANKI. Kolorowy wzór na papierze, który przykładało się na materiał, używało żelazka i tym samym przenosiło go (najczęściej) na koszulkę. Bo skoro większość koszulek była jednolita i nudna, a człowiek jednak chciałby mieć coś, co go wyróżnia, pobieraliśmy te prasowanki jak leci. Ograniczeni jedynie wielkością kieszonkowego… …no i ilością wzorów. Bo nagle okazywało się, że i tak większość ma koszulki z Bruce’m Lee, Rambem, Limahlem, Samanthą Fox, Roxette, Sabriną czy bohaterami kreskówek (smerfy, cała disnejowska plejada itp.). Najprawdopodobniej prawami autorskimi nikt się wtedy specjalnie nie przejmował. Można też było „naprasować” dowolny napis (pełen asortyment liter) czy liczbę – najczęściej wzorowaną na t-shirtach piłkarzy. Roman Malik wspomina, że kiedy wzory wychodziły z mody, przyklejał sobie prasowanki na ścianie w pokoju i tym sposobem wytapetował ją całą.
Paweł: Duże cyfry i niezrozumiałe angielskie wyrazy na garderobie były jak pieczęcie rodowe lepszego, dostatniego świata. Chcieliśmy je nosić na sobie, bo to oznaczało przynależność do cywilizacji kolorowych opakowań po luksusowych towarach. Nie rozumieliśmy, co oznaczają, ale były jak dobre zaklęcia, które miały upodobnić nas do ludzi zza żelaznej kurtyny. Ta tęsknota trwała, a może i trwa jeszcze do dnia dzisiejszego. Andrzej Stasiuk w „Opowiadaniach Galicyjskich” ubrał jednego z bohaterów – drwala z Beskidu Niskiego – w taką właśnie „ocyfrowaną” kurtkę. Wydawałoby się, że nasz bohater po powrocie z saksów w Szwecji oswoi się i poczuje częścią zachodniej cywilizacji, że nie będzie potrzebował już ubierać zbroi w postaci bluzy z napisem Sweet Love 86. Dzieje się jednak inaczej i kiedy wraca do swojej małopolskiej wioski, ma na sobie nową kurtkę z jeszcze większymi emblematami i bardziej niezrozumiałą angielszczyzną.

Bardzo często zakupy czy podziwianie skarbów wiązało się z całymi wyprawami, niemal ekspedycjami. Z jednej strony bowiem z takich na przykład Trzebiesławic komunikacją miejską jechało się prawie godzinę, więc ekipa robiła listę i przekazywała ją razem z gotówką swoim wysłannikom, którzy na miejscu realizowali zamówienie. Z drugiej zaś… wojny osiedlowe (którym zdecydowanie należy się osobny artykuł). No bo nie oszukujmy się – nie zawsze było łatwo, przyjemnie i bezpiecznie. Manhattan lał się z Broadwayem (kamienie leciały przez ulicę nad torami tramwajowymi lub „ustawiano” się w przejściu podziemnym), Kasprzaka z Redenem, Mydlice „Legionów Polskich” z Mydlicami „Ludowa”, Gołonóg „Czerwonych Sztandarów” z „Cedlera”, i tak dalej. Skarby „Alika” warte były jednak podjęcia ryzyka dostania w ucho. Młodzież, dzieciaki ze wszystkich osiedli pielgrzymowały do sklepu, nie bacząc na osiedlowe granice i zawiłości lokalnej geopolityki. Wiele barier i granic musiał pokonać zatem zarówno towar, jak i klienci. Może dlatego też to miejsce było takie niesamowite.

Ponieważ w każdej opowieści o skarbach pojawia się czarny charakter, w naszej także go nie brakuje. Nie wszyscy chcieli ustawiać się w zawijasie kolejki po dobra. Niektórym cudeńka z Manhattanu tak bardzo zawróciły w głowie, że postanowili nabyć je za wszelką cenę. Tak, kradzieże też się zdarzały. Najbardziej spektakularnej dokonał mieszkaniec bloku, w którym znajdował się sklep, który pewnej nocy włamał się i wyniósł sporo sprzętu elektronicznego, aparat fotograficzny, etc. Znał się na rzeczy. Na szczęście osobnika złapano, a część towarów została odzyskana, aby znowu cieszyć oko i uszczuplać portfele dąbrowskiej klienteli.

Lata 90. to coraz większa konkurencja i jednak coraz łatwiejszy dostęp do luksusowych towarów. „Alik” powoli zamienił się w sklep z tapetami, śrubkami i wszelkim dobrem „remontowo-budowlanym”. Potem pan Malik zainteresował się meblami i na tym oparł swoją działalność. To właśnie w tej branży działają aktualnie jego dzieci – Kinga i Roman – wspólnie prowadząc firmę „Czas na ruch”.

A my? Czy tęsknimy dziś za „Alikiem”? Z jednej strony – bardzo zły to czas, kiedy wszystko jedno co – byle nie było szare i pachniało, wzbudzało tyle radości i emocji. Z drugiej – być może – dla wielu to jednak kolory i zapachy dzieciństwa. A to rzeczy, które siedzą w nas na zawsze.

Zamknij oczy i przypomnij sobie chemiczny zapach gumki do mazania albo zmazika. Już? To teraz wciągnij nosem powietrze. Czujesz?

Paweł Pudlik
Robert Strzała

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *