Pomaturalne refluksje (2015)

takie mi opublikowali Społecznym Monitorze Edukacji:

„Pracę w szkole rozpocząłem w roku 2000. Kiedy w 2005 roku wprowadzano nową maturę z języka polskiego, byłem – jak pewnie niewielu – zachwycony formułą matury ustnej. Pomyślałem sobie wtedy: „Ale czad! Jak ja chciałbym coś takiego zdawać!” Bo wyobrażałem sobie, że to musi być naprawdę fajne – wymyślić swój temat (taki, który się czuje i lubi), przygotować się do niego przez kilka miesięcy i potem pogadać na ten temat z fachowcami (na każdym szkoleniu podkreślano, że dialogowa część tego egzaminu ma przyjąć formę rozmowy, a nie odpytywania). Jak to jednak często bywa, okazało się, że nie wszystko jest tak, jak być miało. A raczej nic nie jest.
Nie będę się rozpisywał o kupowaniu prac, o odklepywaniu wypowiedzi (czasem egzaminatorom najtrudniej było się po prostu nie nudzić). Dla mnie najgorsze było to, że absolutnie nic z matury ustnej nie wynikało. Kto to brał ją gdziekolwiek pod uwagę, kto zwraca na nią uwagę? Nie miała żadnego znaczenia.
O części pisemnej napisano już tomy, więc nie będę się powtarzał. Powiem tylko, że inteligentnemu człowiekowi trudno byłoby jej nie zdać. Nie to jednak było, według mnie, najgorsze. Najgorsze, że, przy hipotetycznej sytuacji, że nauczyciel nie zadaje wypracowań innych niż wypracowania maturalne (jest to możliwe – wszak rodzice i uczniowie chcą tylko jak najlepiej zdać maturę, a cała reszta nie zawsze ich interesuje), nie ma możliwości odkrycia talentów, osób piszących wybitnie i wyjątkowo. Podobnie rzecz miała się z czytaniem – żeby zdać maturę nie było potrzeby czytania żadnej książki. Wystarczyło ćwiczyć pisanie wypracowań maturalnych, które przecież opierały się tylko na fragmentach lektur. Średnio inteligentna osoba jest sobie w stanie z tym poradzić.
Swego czasu myślałem nawet, że powinny być dwa przedmioty – język polski i język polski do matury.
W związku z powyższym przyznaję, że po pierwszych informacjach i szkoleniu dotyczącym matury 2015 troszkę się zachłysnąłem.
Wreszcie każda praca pisemna będzie mogła być inna! Wreszcie będzie trzeba wykazać się czymś więcej niż opisaniem przedstawionej we fragmencie sytuacji, postaci, relacji! Wreszcie nikt nie będzie odklepywał na ustnych nudnych, wyuczonych na pamięć monologów i – tak! – pomyślałem też sobie, że w pewien sposób wzrośnie prestiż tej części egzaminu i sami uczniowie nie będą wypowiadać się o nim w sposób lekceważący.
Nie uczyłem w tym roku klasy zdającej nową maturę (będzie to miało miejsce za rok i już dziś wiem, że może zdarzyć się tak, że kilka osób, które z maturą „starą” nie miałyby problemów, matury nowej mogą nie zdać; zresztą, szczerze mówiąc, uważam, że nie powinien to być egzamin „masowy”) i, mimo iż posiadam uprawnienia, nie sprawdzałem matur pisemnych – gdyż po prostu bardzo tego nie lubię. Pracowałem natomiast w komisjach maturalnych przy części ustnej.

Najpierw ubawił(?) mnie cyrk z tajnością tematów. Komisje w szkołach zgromadziły się godzinę przed egzaminem i wtedy dyrektorzy dali nam koperty z zestawami 18 tematów. Mieli wcześniej te zestawy na jakichś platformach i dzień wcześniej (czy nawet w tym samym dniu) CKE przysyłała im hasło, dzięki któremu można je było otworzyć i wydrukować. W kilku miejscach w związku z chwilowym brakiem dostępu do Internetu doszło podobno do dość paranoicznych sytuacji i dyrektorzy bali się drukować zestawy w domu, czy w jakimś innym miejscu niż szkoła, bo przecież – nigdy nic nie wiadomo, a CKE czuwa. Najśmieszniejsze w całej tej kryptologicznej akcji było to, że zestawy w całej Polsce były te same, a egzaminy w różnych szkołach odbywały się o różnych godzinach. Zatem zarówno godziny otwarcia kopert, jak i zakończenia egzaminów były różne. W związku z powyższym – oczywiście – część osób, która wchodziła na egzamin popołudniu – poznała pytania wcześniej. Z Internetu. Po co więc całe to zamieszanie? Po co te wszystkie kody, szyfry, koperty? Czemu miało to służyć? Czy tylko temu, żeby móc potem narzekać i jęczeć na zdeprawowaną młodzież, która niczego nie potrafi uszanować i dlatego pytania „wyciekły”? A może, zamiast bawić się w J-23, lepiej by było stworzyć po prostu taką bazę danych, bank WSZYSTKICH pytań, do którego każdy mógłby zajrzeć przed maturą. Przecież i tak dochodzi element losowania… Nie wiem sam… Pamiętam, że jak zdawałem maturę, to tak właśnie było. I nie było to ani głupie, ani złe. (Inna sprawa, że losowało się wtedy trzy pytania i jak się nie odpowiedziało na jedno, to i tak się zdawało. Tutaj pytanie jest tylko jedno, więc jeśli trafi w próżnię… może być źle).
Jak już otworzyliśmy te koperty i zaczęliśmy przyglądać się pytaniom – kilka nauczycielek (myślę, że tych, które też miały w tym roku klasy maturalne i mają ten nieszczęsny pogląd, że wynikami uczniów mierzy się wartość nauczyciela) wpadło w lekką panikę: że pytania są trudne, że uczniowie nie wpadną na to, że o „łojezu” i „co teraz?”. Głupio przyznać, ale siedziałem cicho i się cieszyłem. Bo fajne były te pytania. Wymagające pomyślenia jakiegoś, zastanowienia się. I ciekaw byłem, o czym uczniowie będą mówić. Bo wiedziałem, że będą – my mieliśmy około 3 kwadranse na przejrzenie pytań 18, uczeń miał piętnaście minut na przygotowanie tematu jednego.
Moje zastrzeżenia budziło zróżnicowanie pytań. Mogę się mylić, ale widzę różnice w pytaniu na przykład o to, co język bohatera mówi o nim samym, a interpretacji rzeźby czy obrazu (wszystkie pytania w odniesieniu do podanego przykładu, innych tekstów kultury lub – konkretnie -utworów literackich). Co prawda do każdego pytania dodano fragment tekstu lub ilustrację (i właściwie często na tym bazowała większa część wypowiedzi), ale wciąż wydaje mi się, że młodemu człowiekowi łatwiej mówić o tym, co przedstawia obrazek niż analizować i interpretować wiersz.
Od lat, na wszelkiego rodzaju kursach i szkoleniach słyszałem, że wszystkie wytyczne dotyczące sprawdzania matur mają na celu obiektywizację oceny. Myślę, że w pewnym stopniu może (choć nie musi) się to sprawdzić w przypadku matur pisemnych, jeśli jednak chodzi o część ustną – nazwa „egzamin zewnętrzny” często nie jest adekwatna i nie ma nic wspólnego z rzeczywistością. Najczęściej przecież wygląda to tak: egzaminują dwie osoby – jedną jest nauczyciel(ka) ze szkoły, w której egzamin się odbywa, druga jest ze szkoły zaprzyjaźnionej. I obie te osoby zazwyczaj dość dobrze się znają.
I może się mylę, ale obstawiam, że gdyby zawsze na egzaminie była osoba całkowicie z zewnątrz (OKE, losowo wybrana szkoła) wyniki często byłyby inne niż teraz.
A tak: egzaminator ze szkoły macierzystej nie chce zrobić przykrości swojej koleżance, która uczyła odpytywaną klasę (gorzej, jeśli jej nie znosi i chcąc zrobić na złość – próbuje zaniżać oceny), a i dyrekcji zależy na wysokiej zdawalności i potem będzie miała pretensje. Egzaminator-gość natomiast zdaje sobie sprawę, że w przyszłym tygodniu to jego klasa będzie zdawała i wolałby, żeby wszystko poszło dobrze, więc na większość propozycji się zgadza. Wniosek z tego jest taki, że obiektywna ocena to zwykła fikcja. Mam nadzieję, że nie jest to regułą, ale wiem, że i tak się dzieje. Kiedy szkoły biją się o wskaźniki zdawalności (przekładające się potem w sposób realny na rekrutację, ergo ilość uczniów, ergo zatrudnienie), który nauczyciel o zdrowych zmysłach i instynkcie samozachowawczym obleje kogoś na maturze ustnej?

Podsumowując – „nowa matura” ma szansę podnieść rangę przedmiotu, ma szansę naprawdę sprawdzać umiejętności i wiedzę ucznia. Jego oczytanie czy swobodę poruszania się w gąszczu tekstów kultury, etc. Jak każdy jednak egzamin może nie uniknąć działań patologicznych i stać się swoją własną karykaturą…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *