Wspomnienie o Przemoraju, który się w tańcu nie pierdolił… (czerwiec 2015)

Przemysław Krawczyk z Dąbrowy Górniczej zaginął w Alpach pod koniec maja 2015 roku. Jego ciało odnaleziono 1. czerwca. Spadł w przepaść, schodząc z Mont Blanc. W lipcu skończyłby 40 lat… To jest nasze, przyjacielskie o nim bardzo okrojone wspomnienie…

To nie będzie laurka. Bo Pszemo nie był laurkowy. Prawda jest taka, że, gdyby tu teraz był, za jakiś czas ktoś na pewno miałby go na chwilę dość i chciałby od niego odpocząć. Bo miał energii za wszystkich, bo prawie bez przerwy mówił, bo potrafił cieszyć się z każdej dupereli i roztrząsać się nad nią do porzygania. Bo maltretował nas Kaczmarskim w swoim wykonaniu, bo laliśmy czasami, że słucha Bajora, bo – nie konsultując tego z nikim – mianował się producentem naszych zespołów, bo jak przyjechaliśmy do niego na wieś w wakacje, to zagonił nas do zbierania ogórków.
Był najszybszy z nas wszystkich i najbardziej uparty. Kiedy amputowali mu odmrożone na Piku Lenina palce u stóp, pierwsze pytanie, które skierował do lekarza po przebudzeniu z narkozy  brzmiało: „Kiedy będę mógł pójść w góry?”. Kiedy oszalał na punkcie Lao Che (mówił, że to jeden z dwóch najlepszych polskich zespołów wszech czasów, zresztą na Mont Blanc niósł baner z napisem „Lao Che górą!”), był w stanie przylecieć w czwartek z Bristolu, spotkać się z nami na miejscu, po czym pojechać do Katowic na busa o 2 w nocy, dojechać nad ranem do Zakopanego, wejść na jakąś górę, wieczorem pójść na koncert, pogadać z kumplami z ulubionego zespołu, wrócić nad ranem do Dąbrowy i iść z Lilką na przedstawienie do „Teatru Dzieci Zagłębia”. Kiedy wymyślił, że zrobi „festiwal” w środku Dębian (otchłanie i głębiny województwa świętokrzyskiego), potrafił na kilka dni ściągnąć i zjednoczyć tam około pięćdziesięciu swoich przyjaciół. Albo wsadził, kogo mógł na pakę swojego busa (transportera pozbawionego z tyłu okien) i całkowicie nielegalnie i bez uprzedzenia przewiózł ich do Bukowiny Tatrzańskiej tylko po to, żeby wszyscy razem mogli obejrzeć wschód słońca. I cały czas się śmiał. I nigdy nie widział „żadnego, najmniejszego problemu”.
Czasami wydawało nam się, że jest robotem albo przynajmniej piecze bułki z amfetaminy. Kiedy w czasach szkoły średniej spędzaliśmy sporo czasu w legendarnej dziś „Chacie u Brata”, Krawiec nigdy nie przychodził, tylko przybiegał i odbiegał (bo szkoda mu było czasu), a nad ranem po imprezie, kiedy wszyscy przewracali się na drugi bok pod kołderkami, wstawał o 4 rano i szedł do pracy  – warzywniaka na targowisku za Pałacem Kultury (zdarzało się, że chodziliśmy tam do niego na wagary, sprzedawaliśmy razem warzywa i to też była niebywała przygoda).
Pracował chyba najciężej z nas wszystkich, ale kiedy go poznawałeś, często mogłeś sobie nie zdawać z tego sprawy. Mogło ci się wydawać, że zajmuje się robieniem zdjęć i łażeniem po górach. Dla niektórych zresztą zawsze był Fotografem. Jego zdjęcia, nie były przesadzone i przekombinowane. Były po prostu reporterskie.
Jako rodzic był niezwykle wrażliwy i uważny. Gdy Lilka zaczynała przejawiać jakikolwiek zalążek pasji, momentalnie to wyłapywał i działał. Natychmiast i z właściwym sobie rozmacham. Różowy, zabawkowy keyboard zamieniał się na prawie profesjonalny, a podstawowy zestaw kredek na wszystkie kolory tęczy. Kiedy wylądowali na wsi i Lila niezbyt umiała jeszcze chodzić, bez przerwy łaził za nami mieszczuchami i napominał: „Nie sikaj na ten piasek, bo tu się Lila będzie bawić! Nie bierz tego drewna, bo Lila się nim będzie bawić! Ej, nie wyrzucajcie na tę ziemię resztek jedzenia, bo Lila się tu będzie bawić!!!”.
Nie miał łatwego charakteru. Bo miał charakter. Dlatego ci, z którymi najczęściej się spinał, ci, z którymi – zdarzyło się – skoczyli sobie do oczu, kiedy kilka dni temu nie wrócił z Alp, poryczeli się jak dzieci i rzucali mięsem tak, że w promieniu kilkuset metrów odnotowano kilkanaście przypadków uwiędnięcia uszu.
Przemkowi zawsze się chciało. Dlatego był wyjątkowy. Kiedy wpadał na jakiś pomysł, który jemu (i tylko jemu) wydawał się wykonalny (na przykład wyprawa UAZ-em na jakiś najbardziej na północ wysunięty cypel Europy), kreślił plany, nie mówił o niczym innym, zapalał się, jak dziecko. Często pukaliśmy się w głowę, a on po prostu swoje plany i marzenia realizował (lub chociaż próbował). I zostawaliśmy z tym po głowie się pukaniem…
Prawdopodobnie był jednym najodważniejszych ludzi, jakich mieliśmy przyjemność poznać. Odmrożone stopy, podróże stopem po Azji i Europie, ratowanie życia, samotne zdobywanie najwyższych szczytów, własny festiwal, przecudowna rodzina, fotografia, nagrywanie płyty, uprawa na wsi, emigracja, podrygi na gitarze i dużo więcej, o czym nie mieliśmy nawet szansy usłyszeć. Żył za dwóch, jeśli nie za pięciu i  nigdy nie robił z tego żadnej afery, nie uważał, że robi coś wyjątkowego, ważniejszego od czegoś, co robią jego znajomi… Wprowadzał absolutny dysonans w stereotypowe i sztampowe myślenie o ludziach. Że jak to –  koleś sprzedaje ziemniaki i równocześnie jest świetnym fotografem czy alpinistą?

Nie dał rady tylko dwa razy. Raz, jak przyjechali z Anulą i Lilką z emigracji, żeby odnowić i odrestaurować gospodarstwo babci i zamieszkać na wsi. I znowu – zrobili to, a nie tylko gadali jak to „superbybyło”.  Zderzyli się wtedy z polskimi przepisami i wrócili do Anglii. Wyliczyli, że na 23 lata.
Drugi raz zdarzył się na przełomie maja i czerwca 2015 na Mont Blanc (nie była to jego pierwsza wyprawa na tę górę, więc chyba nikt nie przywiązał do niej jakiejś specjalnej wagi).

Cholernie nam Cię brakuje, Przyjacielu, i trudno jest się teraz pozbierać do kupy.  Tak się, kurwa, po prostu nie robi!

                                                                                                                                                                                          Przyjaciele

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *