Gest Naczelnika (2014)

Miałem się już nie zajmować takimi rzeczami…
No, nie dam rady!
Przez wiele lat nie chodziłem na wybory. Żadne. Samorządowe też. Z tych samych, co większość Polaków powodów. Nie miałem na kogo głosować. To znaczy – teoretycznie było, ale dylematów więcej niż możliwości.
Najważniejszym powodem było to, że zawsze mi się wydawało, iż w Dąbrowie Górniczej nie oddaje się głosu na jednostkę, ale na listę, na jakiś układzik, na koterię. W dąbrowskich warunkach trudno myśleć inaczej.
W tym roku – po wielu fajnych, ciekawych rozmowach i wymianach poglądów – przez chwilę wydawało mi się, że jest inaczej i że oddajemy głos na konkretnego człowieka (podejrzewam na przykład, że ludzie głosowaliby na Pana prezydenta Podrazę bez względu na to, z jakiej listy by startował).
Mało tego – po wyborach troszkę się ucieszyłem, bo skoro do Rady Miejskiej weszli ludzie młodzi i nowi, to tak naprawdę nie jest ważne, jaką opcję reprezentują. Nie są umoczeni, będą otwarci na dialog. Bo są poza układzikami. Bo myślą o rozwoju miasta, a nie własnych portfelach. Bo są idealistami i tym podobne bzdury…

Niestety – jednym prostym gestem Damiana Rutkowskiego (Naczelnika Wydziału Promocji, Kultury i Sportu) zostałem szybciutko sprowadzony na ziemię.

Niedługo bowiem po wybraniu go na radnego, kiedy podziękował już wszystkim za oddane na niego głosy (czyli za ZAUFANIE) i napływające gratulacje…  …zrezygnował z mandatu i pozostał na swoim stanowisku w Urzędzie Miejskim, a na jego miejsce weszła następna osoba z listy „Lewica Razem”. W świetle powyższych faktów to chyba nawet dobrze, że tak się stało, ale…
Nie zwykłem zaglądać nikomu do portfela, ale podejrzewam, że dieta radnego to jakaś 1/3 (jeśli nie więcej) uposażenia takiego naczelnika. I ja to w jakiś sposób rozumiem. Trudno się człowiekowi ograniczać, skoro przyzwyczaił się do życia na konkretnym i określonym poziomie. Gorsze jest jednak coś innego. Uważam, że Damian Rutkowski najzwyczajniej na świecie wprowadził swoich wyborców (w liczbie co najmniej 300) w błąd. Gdybym na kogoś zagłosował (czyt. zaufał mu i chciałbym, żeby mnie reprezentował), a potem okazałoby się, że mój (zwycięski przecież) kandydat przekazał ten głos koledze, czułbym się – delikatnie rzecz ujmując – oszukany. Bardzo.
I w żywe oczy. Zwłaszcza, że – nikt mi nie wmówi, że było inaczej – kandydat wiedział, iż (jeśli oczywiście wybory wygra) scenariusz będzie właśnie taki. A jednak na chłodno i bez skrupułów prowadził swoją kampanię zbierając głosy nie dla siebie, ale kolegów z listy. Niech mi ktoś wytłumaczy – jak mam to nazwać? I po co się w takich wypadkach startuje w wyborach?
Jakakolwiek będzie odpowiedź – moja chwilowa wiara w czystość intencji i idei, którą naprawdę chciałem widzieć w młodej części – jak to napisał Piotrek – „drużyny Podrazy”, rozwiała się w momencie.

Pewnie jestem naprawdę bardzo i zbyt naiwny, a to jest przecież polityka (a politykom jak wiadomo nie należy wierzyć), ale nie mieści się to w mojej ciasnej głowie. Być może dzieje się tak dlatego, że zbyt wiele miejsca zajmują tam jednak jakieś zasady.

Jak pisał Miron Białoszewski: „głupi jestem / dobrze mi tak”

I jak w tym roku namawiałem wszystkich do pójścia na wybory, tak za lat cztery prawdopodobnie znowu zostanę w domu.
Dziękuję Ci, Naczelniku!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *