W dobie narzekania na wszystko (nieskromnie – uważam się za jednego z niekwestionowanych mistrzów w tej dziedzinie), chciałbym trochę zmienić narrację i podzielić się krótką refleksją o PeKaPe.
Otóż (trochę na własne życzenie, a trochę bo „takie są realia, córuniu”) brałem wczoraj udział w wyczynie kolejowym, a mianowicie…
…o 7 rano wyruszyłem z Dąbrowy do Ełku (trzy pociągi), w którym spędziłem 20 minut i ruszyłem w drogę powrotną (4 pociągi). Byłem w domu po piątej, cała akcja zajęła mi 22 godziny, pociągi były różnej jakości i różnych przewoźników, ale – NAPRAWDĘ – poczynając od przesympatycznej, nad wyraz cierpliwej i pomocnej Pani Marii w kasie na dworcu w Sosnowcu (w sumie kupowałem bilety na cztery różne trasy, trzy różne terminy i w różnych konfiguracjach ludzkich; trwało to z pół godziny co najmniej i gdybym był kolesiem, stojącym za mną – ten ja z przodu miałby już poderżnięte gardło), poprzez świetnych i uśmiechniętych kanarów i ochroniarzy, z którymi podczas postoju paliło się papierosy w miejscach do tego nieprzeznaczonych, aż po – UWAGA! – punktualność (w jednym mieście miałem na przesiadkę 6 minut, w drugim 15 i gdybym się spóźnił – witajcie upojne noce w obcych miastach) – wszystko działało w punkt i bezproblemowo. Bez kitu…
Co prawda piwo w Warsie mogłoby być odrobinę tańsze (zimną lampą pod śledzia w cebulce też bym zapewne nie wzgardził, a nie było), ale nie można przecież mieć wszystkiego, a i – co może wydawać się zaskakujące – wszakże celem misji nie było spektakularnie się nawalić…
Tak, że tego… …choć w okolicy dwudziestej godziny wyczynu, która wypadła jakoś na ławce przed dworcem w
Częstochowie, niespodziewanie, ale tylko trochę spadł mi cukier (obstawiam, że to wpływ bliskiej obecności Matki Boskiej i jej mocy) – polecam…
P.S. Nikt mnie okradł, deska nie była obesrana…