Jakoś zaraz w nowym roku opadła mnie gorączka, ból głowy oraz ogólna niemoc, przez którą zaległem w łóżku i mocno się przez kilka dni i nocy pociłem. Także przy pomocy aspiryny, czosnku oraz delikatnych grzańców.
Pierwszej nocy zrzuciłem kilo, co niepomiernie mnie ucieszyło, bo w święta przytyłem pięć, więc sobie wyliczyłem, że jeszcze cztery dni choroby i wyjdę na swoje. Z tej radości, a przede wszystkim nadmiaru przeliczeń, czyli po prostu od matematyki zakręciło mi się w głowie i omal się nie wydupczyłem na kafelki.
Z domu nie wychodziłem (na wszelki wypadek oraz gdyż mi się nie chciało, a wręcz odczuwałem wstręt, w dodatku pogoda nie nakłaniała do spacerów), zwłaszcza że zostały zapasy z różnych świąt, choć wydaje mi się, że byłem z psem, ale chyba mi się to śniło, bo Ola nie potwierdza (zresztą nie byłaby wtedy taka skora do wychodzenia z nim drugi raz trzy godziny później, czyli o siódmej; ona już zarazę przeszła). Sen na jawie był taki, że wychodzę bardzo wcześnie rano, jeszcze po ciemku, przemykając w rękawiczkach i maseczce po schodach, pies sika pod drzewem i spieprzamy do domu. Przy okazji zauważyłem, że wyostrzył mi się węch, bo wszędzie czułem, jak jebie psimi sikami i kupami (w kontekście jednego z kolejnych akapitów – podkreślam – PSIMI; znam się, bo codziennie ładuję je do woreczka i zapylam przez osiedle w poszukiwaniu śmietnika). W dodatku przez okno i na czwartym piętrze, tak że ten węch naprawdę ostry… Natomiast nie smakowało mi jedzenie oraz nie chciało mi się patrzeć na światło.
Generalnie to niewiele mogłem zrozumieć z literatury czy kinematografii, więc tylko sobie leżałem, prawdopodobnie podśmierdywałem oraz mówiłem co jakiś czas „uffffffff”.
W niedzielę zadzwonił facet, że chyba się włamali do mamy na działkę, ale nie dość że po pierwsze nie wolno wychodzić z domu, to w dodatku po drugie – jaki jest sens, skoro i tak już wszystko pewnie ukradli (dzisiaj mama dzwoniła, że sprawdziła przy pomocy cioci i że nic nie zginęło, bo – co zaskakujące – nie trzyma w tej altance całych swoich oszczędności, ani złota)?
Trzeciego dnia obejrzałem jeden film i jeden serial o republikanach i konserwatystach („Vice” o D.Chenneyu i „Na cały głos” o R.Ailes’ie – „Ludzie nie chcą być informowani. Chcą się czuć informowani”, polecam) i prawdopodobnie od tego zrobiło mi się lepiej. Rozochocony tym faktem zacząłem czytać nową książkę Jacka Leociaka „Wieczne strapienie. O kłamstwie, historii i kościele” i od samego niemal tytułu podniosła mi się temperatura, a przede wszystkim ciśnienie, więc wmusiłem w siebie kawałek ciastka, bo mnie to uspokaja.
Następnego dnia poodkurzałem, wyjąłem naczynia ze zmywarki, a nawet brawurowo powiesiłem pranie, ale od tego wszystkiego zrobiło mi się – o dziwo! – gorzej i znowu się spociłem (tym razem tylko pod pachami), więc znowu przesunąłem się na z góry upatrzoną pozycję (czyt. kołderka).
…i wtedy sobie przypomniałem o wcześniejszym kilkudniowym widywaniu się na podwórku oraz na ławce i w innych tego typu miejscach, ale zawsze do późnych godzin z Konradkiem, który przyjechał na święta do kraju i nie dość, że było mało czasu, żeby się nazobaczać, to w dodatku stawiał substancje wyskokowe w różnych ilościach (które, co należy podkreślić, każdy z nas spożywał z własnego naczynia szklanego), ale raczej się nie oszczędzało. Zwłaszcza, że przyjechał ze Szwajcarii, a wiadomo powszechnie, ile się tam zarabia…
I tu konkluzja jest taka, że nie wiem, czy był to covid, przeziębienie, czy po prostu wreszcie dogonił mnie upragniony kac… Podobnie zresztą przeżyłem pierwszą falę pandemii w lutym. Bo to wypadło jakoś zaraz po studniówce.
KacVid-20, ruskim targiem.
Tym bardziej, że z racji wieku nie przechodzę już bezobjawowo, jak to drzewiej bywało…
I czy w związku z tym „grupa zero” dotyczy tylko zaszczepień, czy także zaszyć (ech, to klasyczne polskie „nigdy więcej”) oraz do której kolejki się teraz udać? Na wszelki wypadek jednak póki co siedzę w domu, bo jeszcze bym spotkał kolegów albo – nie daj Boże – Jezusa (ludzie różnie reagują na objawienia, ale ja w powyższej sytuacji na stówę zwiewałbym czem prędzej i z podkulonym ogonem, a aktualnie nie mam na to siły), a i tak mamy zajebiście ferie – z deszczem i zamkniętymi stokami, co boli mnie najbardziej, zwłaszcza że nie jeżdżę na nartach…
P.S. A jak już się żegnałem z życiem (a muszę przyznać, że na kacu zazwyczaj myślę o śmierci i wzruszam się na byle gównie), to przypomniałem sobie, że mam nieuregulowane sprawy ostateczne, więc napisałem pismo do naziemnego personelu, które mam zamiar wysłać w przyszłym tygodniu…