Słowo, którego nie lubię…

Pisałem gdzieś już o tym kilka lat temu, ale mam wewnętrzne poczucie takie, że znowu muszę. To ten stan, w którym jakaś myśl chodzi ci po głowie i drąży ci mózg, no i MUSISZ ją z siebie wyrzucić, wypowiedzieć na głos, bo boisz się, że zaginie, zniknie, przestanie istnieć. Chcesz, żeby zaistniała…

Bo przeczytałem gdzieś znowu takie zdanie nauczycielskie, że „nie spoufalam się uczniami”. Od dwudziestu lat go nie rozumiem, od dwudziestu lat się z nim nie zgadzam, od dwudziestu lat się spoufalam i nie jestem w tym odosobniony. No i od dwudziestu lat bardzo tego słowa nie lubię. A raczej jego pejoratywnego wydźwięku.

Dlatego właśnie chcę je odczarowywać i czytać przez tę cząstkę/morfem, którą zawiera. „spo-UFA-lić”. Czyli tak jak „ufać”, „zaufać”, jak „ufność”. Czyste dobro.

Jeśli komuś ufasz to – za Słownikiem Języka Polskiego – „masz przekonanie, że ktoś nie oszuka i nie zrobi niczego złego», «jesteś przekonanym, że czyjeś słowa, informacje itp. są prawdziwe», «jesteś przekonanym, że ktoś posiada jakieś umiejętności, zdolności itp. i potrafi je odpowiednio wykorzystać», «masz nadzieję lub jesteś pewny, że coś się stanie».

No więc uwielbiam ufać, uwielbiam myśleć, że ludzie są dobrzy, że mnie nie okłamują, a ich intencje są czyste. Wiem, że naiwne i złudne, ale tak właśnie chcę myśleć. Bo wydaje mi się, że też od tego wszystko zależy. Od głowy. Bo przecież to nasze myślenie zmienia świat. Czyli nasza głowa… …czy tam serce… Prawdopodobnie to jedno i to samo…

Zatem od dwudziestu lat (Jezu, jak to brzmi!) się spoufalam i skracam dystans, gdzie tylko mogę (wszak skracanie dystansu to skracanie odległości, a zatem – bliskość). Pamiętam swoją szkołę podstawową i pierwszą klasę szkoły średniej (z której między innymi dlatego się przeniosłem; inna sprawa, że groziło mi niepromowanie do klasy drugiej i powiedzmy, że „poszliśmy na ugodę”). Pamiętam, że byliśmy tam traktowani tak bardzo „z wysokości”. Na dole kłębiła się uczniowska masa (i to niemal dosłownie, ach, ten wyż demograficzny), a z góry patrzyło na nas grono pedagogiczne. Z jakiegoś takiego ogromnego dystansu właśnie. Choć, oczywiście, niecałe i nie wszyscy. Tych wspominam najlepiej… Bo okazali się prawdziwymi Ludźmi, a nie wydumanymi figurami z przyprawionymi sobie samodzielnie gębami.

Żeby była jasność – nie chodzi mi o to, że każdy ma być taki sam. Przecież są ludzie mniej lub bardziej zamknięci, są ludzie, którzy nie dopuszczają do siebie zbyt wielu, są ludzie, którzy oddzielają pracę od prywatności. I ich też szanuję i pobieram na maksa. Jak każdego. Nie mówię o tym, że tylko ludzie otwarci są coś warci – absolutnie i bardzo, bardzo nie! Tyle tylko, że praca w szkole jest akurat dosyć specyficzną (jak każda w sumie) i – gdybym miał ustalać kryteria zostania nauczycielem – pierwszym byłoby lubienie ludzi. Bo, jeśli nie lubisz ludzi, to nie jest droga dla ciebie.

Czym jest dla mnie zatem spoufalanie? Bo przecież nie idzie tylko o mówienie sobie na „ty”, choć nie widzę w tym żadnego problemu (osobiście stosuję zasadę, że dopóki to się nie stanie – do wszystkich, którzy zwracają się do mnie „proszę pana”, mówię tak samo – „proszę pani/pana”; myślę, że to powinno działać w obie strony). Nie idzie o chodzenie na oranżady, czy słynne „bycie kumplem”. Chodzi przede wszystkim o nieudawanie kogoś, kim się nie jest. Fałsz Uczniowie wyczuwają na kilometr (najbanalniejszy przykład jest taki, że, gdybym nagle przyszedł do szkoły w garniturze i lakierkach, z którego to stroju nie korzystam na co dzień albo ukrywał się pod barowym stolikiem, bo oto do knajpy wszedł ktoś z mojej klasy – byłbym spalony). I jakkolwiek nie zabrzmi to patetycznie chodzi o wpuszczenie drugiego Człowieka do siebie. Oddanie mu serca, głowy, duszy, jakiejś sfery prywatnej. Bo tylko wtedy jest możliwe zbudowanie relacji, więzi, poczucia wspomnianej wyżej bliskości.

Kiedy zaczynałem uczyć, moim podstawowym pomysłem było sprawienie, żeby Uczniowie chcieli przychodzić do mnie na lekcje. Żeby nie szli tam za karę. Gdybym się na nich nie otworzył (szczerze mówiąc, nie przychodzi mi to z jakimkolwiek trudem i nie muszę niczego udawać), zamknąłbym między nami te drzwi. I to byłby koniec, bo gdzieś słyszałem, że uczymy się tylko od tych, których lubimy (choć w tym wypadku chyba nie chodzi o lubienie, znam takich, z którymi nie było nam po drodze). Dodałbym jednak do tego drugie zdanie – „jesteśmy w stanie nauczyć tylko tych, których lubimy, poważamy, szanujemy”. I nie dotyczy to przecież tylko szkoły…

Dlatego uwielbiam się spoufalać. Uwielbiam czuć wokół siebie Ludzi, pokazywać swoje słabości, strony jasne i ciemne. Uwielbiam, jak uczymy się nawzajem i się siebie nie boimy. Ostatnio jeden facet zadał mi pytanie – „ej, to czego ty właściwie uczysz?”. I nie wiem, czy do końca potrafię udzielić poprawnej odpowiedzi. Chciałbym móc mu powiedzieć, że Ludzi i poczucia wspólnoty. Mam nadzieję, że kiedyś mi się to uda…

Mam szczęście. Całe życie i we wszystkim. Między innymi w tym, że nikt nigdy tego się spoufalania nie wykorzystał przeciwko mnie, nigdy „nie zrobił mi koło pióra”, nigdy nie musiałem się bać. Zaufanie nie jest przecież bezwarunkowe… …ale wraca…

Nie mam złudzeń (choć mam nadzieję; czy to się wyklucza?), że pewnie jeszcze kiedyś ktoś może mnie wykorzystać i oszukać. Wszak moim największym marzeniem jest żyć jak najdłużej (a najbardziej to chciałbym być nieśmiertelny, śmierci boję się bardzo), więc czasu jest na to – mam nadzieję – sporo… Ale wiecie, co wtedy zrobię?

Zaufam kolejnej Osobie…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *