Ateiści na wakacjach…czyli jak chodziłbym do kościoła… …gdyby nie był polski…

Po pierwsze wiadomo, że żaden ze mnie podróżnik, a to nie jest blog podróżniczy. Generalnie to miast miast preferuję peryferie.
Po drugie – na Maltę trafiłem z moimi przyjaciółmi z pracy w ramach programu Erasmus+ „Mobilność kadry” i przez dwa tygodnie chodziliśmy tam do szkoły. Część z nas uczyła się angielskiego, a część (w tym mnie) rzucono na dość głęboką wodę kursu metodycznego. Gdyby nie fakt, że wszystko pokazywano mi na tablicy multimedialnej i pomoc Polaków z grupy, pewnie nie byłoby mi łatwo (bo głównie to, niestety, aj dont anderstend, jes of kors oraz – do perfekcji – ju noł). W każdym razie – dałem radę, fajnie było. Jak nie wiem co…

No ale nie o tym chciałem…
Bo (pomijając, oczywiście, czas spędzony z ludźmi, których lubię i codzienne z nimi gadki, rozkminy i śmiechy) największe wrażenie zrobiła na mnie i podobała mi się festa. Nie zabytki, nie kolor morza, nie jedzenie, nie pogoda, czy fakt, że właściwie to można było jechać na dwa tygodnie z lekramówką i przebujać się na dwóch kompletach ubrania (dwie koszulki, dwie pary majtek, dwie pary spodenek – na wszelki), z których jeden wypierasz wieczorem pod prysznicem, schnie ci przez noc i poranek, podczas których popylasz w tym drugim komplecie, a jak wyschnie pierwszy – następuje zamiana.
Otóż powtarzam – największe wrażenie zrobiło na mnie święto kościelne, święto parafii, coś w rodzaju miksu odpustu i Bożego Ciała. Ale kompletnie a’ rebours.

Zacznę od początku
Bo na początku to Agnieszka mówi, że ona wiele rzeczy ma tu w dupie, ale na sto pięćdziesiąt procent musi zobaczyć festę. I tłumaczy, że to takie święto kościelne, parafialne, które odbywa się raz do roku w konkretnym kościele. A że kościołów na Malcie jest 365, co tydzień odbywa się tu kilka takich fest. I że róbcie co chcecie, ale ona idzie i musi to zobaczyć. Szczerze mówiąc, niezbyt się tym przejąłem, bo (uwaga, Janusz!) – wielkie mi rzeczy, odpust będę oglądał… jakbym na górce nie miał co roku i nie omijał go łukiem szerokim.
Cały tydzień kątem oka obserwowałem jednak przygotowania – dekorowanie ulic, zawieszanie lampek i girland, ustawianie stołów przed kościołami. No i wkurzanie się też miało miejsce, że przystanek autobusowy jest dziś nie obsługiwany, bo trwają przygotowania do festy.

Następuje niedziela, Agnieszka samotnie wyrusza na festę, my z całą resztą bandy wracamy ściorani, ale szczęśliwi po całodziennych wojażach na chatę. Bo przecież na drugi dzień rano trzeba iść do szkoły, niech żyją wakacje!
Jest około dwudziestej, Aga dzwoni i mówi, że jak coś, to będzie tu i tu, proszę się nie martwić. Dobra, myślę sobie. Idę zobaczyć, co tam będzie miało miejsce. Drugi raz się nie zdarzy, za tydzień nas tu nie będzie.
W telefonie końcówka baterii, docieram na miejsce, szybko umawiamy się za figurą Matki Boskiej, którą niesie 12 albo 14 typów ubranych na biało, telefon mi umiera. Na szczęście się spotykamy. Potem byłoby trudno.

 

 

I teraz następuje najważniejsze
Kiedy docieramy na miejsce, festa już trwa. Procesja z figurą idzie wąskimi uliczkami… Procesja? No właśnie…
Bo lokujemy się i idziemy sobie za figurą, jest wieczór i jesteśmy deko zdziwieni, bo dosyć dziwnie. Gdyż zwyczajnie pustawo.
Nikogo tu nie ma oprócz nas, kilku niedobitków i mini zespołu dętego (6/7 osób góra). Do Bożego Ciała ma się to nijak i przyznaję, że jestem trochę rozczarowany. A figura jest potężna i złota. Niosący ją faceci zatrzymują się, co 10/20 metrów, inni zabezpieczają ten „postument” wyciąganymi nóżkami, trochę wszyscy postoją, poodpoczywają i idą dalej.
Nauczeni i wytresowani polskim rygorem, cykamy się otworzyć małe piwko z cichacza i nie wiemy, czy wypada odpalić papierosa. Postanawiamy więc oddalić się troszeczkę, żeby uczynić obie te czynności równocześnie oraz przemieścić się w stronę kościoła.
Bo może tam coś się więcej jednak dzieje…

No i tak sobie idziemy, palimy te papierosy, pijemy to małe piwko i nagle wchodzimy przed kościół (cały czas podkreślam, że to są małe i wąski uliczki, żadne tam place i przestrzenie). No i się okazuje, o co w tym wszystkim tak naprawdę chodzi.
Nikt nie sadzi za figurą (jak to w Polsce nakazano, że kapłan zawija z monstrancją, a pospólstwo za nim na końcu), bo część idzie sobie spacerkiem przed nią, ale zdecydowana większość czeka przed kościołem. I to bynajmniej nie na kolanach. Nie w bólu i cierpieniu, wyjąc smutne i doprowadzające dzieci do nocnego moczenia pieśni. Nie przekrzykując się w modlitwach, nie kontemplując w absolutnej ciszy wielkiej tajemnicy wiary, polegającej na tym, czy wszyscy od Kowalskich są dziś na mszy i co ona na siebie założyła, przecież tak nie wypada.
Ludzie łażą, ludzie rozmawiają ze sobą (bo przecież się znają – to jest ta sama lokalna społeczność, która widuje się tu co niedzielę, ale przede wszystkim od kilkunastu(?) dni przygotowała całą tę imprezę), podśpiewują, tańczą, palą papierosy, psy się pałętają. Przed wejściem do kościoła (w którym raczej jest pustawo) zespół typu big band. Czasem gra, czasem nie. Z balkonów ludzie sypią paseczki białego papieru, którym ulica jest już niemal cała pokryta. Dzieci łapią te paski i się nimi obrzucają. Stragany są dwa. I to nie z jakimś chińskim badziewiem i dewocjonalnym kiczem. Na jednym lokalne hołm-mejdowe słodycze, na drugim lody, kawa i jakieś akcje typu tegoroczny breloczek. Vis-a-vis kościoła coś w rodzaju świetlicy. Wchodzimy obczaić i odpadamy całkowicie.

Regularna impreza. Jedzenie na stołach, barek z napojami wszelkimi i przekąskami (bierzemy przekąski – po małym chłodnym białym winku w plastikowym kubeczku, ach te zdrobnionka!) i kolejna porcja ludzi. Dzieci, młodzi, starzy. Siedzą razem, siedzą parami, siedzą osobno. Otwarci, nieskrępowani, gwarni. W notorycznej komunikacji ze sobą. Połączonej z jakimś całkowitym luzem, czilałtem i spokojem. W krótkich spodenkach i sukienkach. Rozmawiają ze sobą. I są RAZEM. Procesja z figurą gdzieś tam powoli się zbliża. Siedzimy, chłoniemy, a mordy nam się śmieją od ucha do ucha. Mimowolnie ogrania nas ta sama atmosfera.

Dopijamy i wychodzimy.

Stajemy między „świetlicą” (Agnieszka obstawia, że ta miejscówka też należy do kościoła), a kościołem. Figura jest coraz bliżej i coraz więcej jest tu ludzi. Wychodzą z baru i z różnych uliczek. Ale nie wszyscy. Jak kto chce oraz lubi…
Kiedy Matka Boska znajduje się przed schodami kościoła, zespół podejmuje dwie takie pieśni (byłem przekonany, że jedna to hymn Malty, ale jednak nie), że ja mam ciary, a Agnieszka łzy w oczach (przypomnijmy – dwoje ateistów na święcie kościelnym).
Patrzę na ludzi – młoda piękna dziewczyna wpatrzona z uśmiechem w figurę. I wiem, że ona wie, że patrzy na swoją Matkę. Jest naprawdę niebywale i pięknie. Jestem na granicy nawrócenia, ale na szczęście na niebie wybuchają fajerwerki. Ale takie naprawdę z prawdziwego zdarzenia.
Jest około 23.
Wymiękam.


Podsumowując
Ja naprawdę wiem, że to być może jest fasada, że to blichtr, kult figur, a pod spodem zgniły kościół. Tyle tylko, że daję słowo – chodziłbym do takiego kościoła. A już na pewno na festach by mnie widziano. Niekoniecznie się modlić i śpiewać pieśni. Przede wszystkim bowiem – spotkać się z ludźmi. Budować z nimi wspólnotę i ją odczuwać. Rozmawiać, coś razem zjeść i się napić (nie mylić z „napierdolić”). Być.

Kościół w Polsce tego nie robi i nie zrobi. U nas wyprasza się z budynku matkę z płaczącym dzieckiem. U nas karnie idzie się w szyku oraz szeregu. Klęka i wstaje na umówiony znak/sygnał, myśląc o tym, kiedy się skończy, bo dobrze by było zdążyć na „Familiadę”.

I może to tylko pozór, a ja jestem naiwnym optymistą, ale nie wydaje mi się, a przynajmniej chciałbym, żeby ci sami ludzie, z którymi uczestniczyliśmy w feście (choćby tylko na poziomie turystów, ale zawsze to coś), ci sami ludzie, którzy świętowali tam razem, następnego dnia myśleli tylko o tym, jakby sobie nawzajem zniszczyć i utrudnić życie. Bo przecież ich sympatii i otwartości doświadczyliśmy i wcześniej i później nie tylko w lokalnych barach.

 

Jak ja bym chciał takiej wspólnoty na moim osiedlu/mieście/parafii/kraju, to sobie nie zdajecie sprawy…
I daję słowo – gdyby to było u nas, już przebierałbym nóżkami na wieczorną festę…

 

P.S. A jakby komu było mało, to polecam jeszcze taki krótki wywiad o tolerancji i stosunku Maltańczyków (podkreślam – 98% katolików) do  LGBT – LINK

One Comment

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *