Rzucił mnie los w miejsce, w którym przez dwa tygodnie przebywałem (także) z dopiero co poznanymi ludźmi. Większość z nich stanowiły kobiety, ale w całym tym babińcu (nie jest to tutaj w żadnej mierze określenie pejoratywne, gdyż UWIELBIAM) poznałem jednego faceta, z którym spędziliśmy dość dużo czasu. Być może trochę na zasadzie odpoczynku od dziewczyńskich problemów i mówienia.
A być może dlatego, że zwyczajnie się polubiliśmy…
W każdym razie – chodziliśmy razem na piwo, pewnej soboty zjeździliśmy komunikacją miejską całą wyspę wzdłuż i wszerz, dużo milczeliśmy i sporo gadaliśmy. Większymi ekipami (z pozostałymi uczestnikami wyjazdu), albo tylko we dwóch.
I fajnie było. Bez ciśnienia. W absolutnym spokoju i bez rozkminy, czy jechać w tym, czy innym kierunku. Wejść do tej, czy innej knajpy. Jedno hasło/pytanie – „wchodzimy?” i odpowiedź – „tak” lub „nie”. Krótka piłka.
I albo zostajemy na dłużej albo sadzimy dalej. Bez dłuższego zastanawiania się i uzasadniania decyzji.
I tak dalej.
W każdym razie – zakolegowaliśmy się.
Podkreślam – dwa tygodnie. Podkreślam – nie znaliśmy się wcześniej.
I myślę sobie, że zbliżył nas też brak jakichkolwiek rozmów o polityce.
I to wcale nie dlatego, że się ze sobą zgadzaliśmy. Tak byłoby przecież łatwiej. Napierdalalibyśmy sobie na rząd albo opozycję i trzymalibyśmy jeszcze większą sztamę… „Otóż nie, Marianie!”.
Bardzo szybko (po kilku jakichś wypowiedziach, wrzutkach, zdaniach) obydwaj zorientowaliśmy się, że – stoimy na skraju. On WOT, ja ucieczki od wojska, ja ateizm, on kościół, on marsz niepodległości, ja parada równości.
I żaden z nas nie wypowiedział na temat tych różnic ani słowa. Nie padł żaden komentarz i zwyczajnie tych tematów (a raczej sporów na temat) nie poruszaliśmy. Znając/podejrzewając swoje myślenia…
Bo chyba obydwaj wiedzieliśmy, że to raczej jest bomba, która nasze relacje może zwyczajnie rozdupcyć w drobny mak. I zwyczajnie szkoda nam było na takie pierdoły czasy.
A podejrzewam też, że gdybyśmy spotkali się w necie, napierdalalibyśmy się do krwi.
I tu chyba dochodzę do clou…
Od kiedy wyrzuciłem się z fejsa, bo zabierał mi czas, życie, nerwy i – co tu dużo gadać – wpierniczyłem się weń po uszy (próbowałem wyrzucić się całkowicie, ale ze względu na administrację kilku stron – jest to niemożliwe; będę też od czasu do czasu wrzucał sobie notki z bloga) oraz wypiąłem na radiowe problemy polityków – jest mi zdecydowanie lepiej.
Nie wkręcam się, nie wściekam, staram się nie dzielić ludzi na mądrych i głupich (to akurat jest dość trudne).
I to nie jest tak, że się nie interesuję. Nie, nie…
Dość dobrze wiem, kto – z mojej perspektywy patrząc – wyrządza nam krzywdę i kto jest większym, a kto mniejszym chujem. Wiem, na kogo głosować nie będę… I wiem, że na wybory iść trzeba (bo od tego zależy na przykład podstawa programowa, z którą będzie mi dane pracować, ale która – przede wszystkim – dotknie moich dzieci…).
Wszystko to wiem…
…tyle tylko, że marnowaną na przekazywanie tej „wiedzy” energię staram się spożytkować na osiąganie spokoju… Różnie mi idzie, ale cieszę się, że jestem na ścieżce…
Bo szkoda mi czasu i sensu na walczenie o swoje racje.
Na dochodzenie się i udowadnianki.
Dużo fajniej jeździło mi się autobusami z nowopoznanym kumplem cały dzień po Malcie (wiadomo, że Malta jest tylko przykładem i pretekstem, bo równie dobrze moglibyśmy chodzić pieszo po osiedlu), niż napierdalanie się z nim w necie.
I co bardzo istotne – skoro go poznałem, to dziś już bym się raczej nie napierdalał. Bo przestał być anonimowym typkiem z drugiej strony barykady. Bo potrafiliśmy schować jakieś swoje racje w kieszeń w imię czegoś – moim zdaniem – ważniejszego. Żeby była jasność – nie mówię, że poglądy i wizje świata nie są istotne i należy je całkowicie zlekceważyć…
Myślę sobie tylko, że najważniejsze jest chyba spotkanie i odnalezienie w tym wszystkim Człowieka…
Tego samego, którego wcześniej zgubiliśmy, czy – jak kto woli – pozwoliliśmy sobie odebrać…