Nic nowego. Znowu się powtarzam. Dopada mnie ta refleksja co jakiś czas, próbuję się odciąć i uspokoić, na jakiś czas mi się udaje, a potem znowu „wracam”. I znowu muszę się oblać zimną wodą, pooddychać świeżym powietrzem, a przede wszystkim być z normalnymi, żywymi, prawdziwymi ludźmi… No i muszę się wypisać… Taka terapia trochę…
Dotarliśmy (pozwalam sobie na liczbę mnogą, bo mam wrażenie, że nie jestem w tym myśleniu osamotniony) po raz kolejny do jakiegoś strasznego punktu. Miejsca, w którym zrywają się przyjaźnie i znajomości. Stanu, w którym nie ma już rozmów, kłótni nawet, a pojawiają się obelgi i kalumnie. I tu nie chodzi nawet o to, że jeden z drugim niszczą banery czy plakaty. Że jedni przekrzykują drugich, próbując udowodnić trzecim, że potrafią lepiej… Przede bowiem chodzi mi o język. Bo od niego wszystko się zaczyna. A mówienie (a raczej pisanie, bo nie wierzę, że tak ludzie ze sobą na ulicy, czy w knajpie rozmawiają… nie wiem, nie spotkałem się, nie umiem, nie stosuję), zwracanie się do siebie per „pajacu, oszołomie, idioto, pisiorze, komuchu, debilu, zdrajco, sprzedawczyku…”, świadczy tylko o tym, że kompletnie się pogubiliśmy. Czy może mówiąc jeszcze dosadniej – kompletnie nas popierdoliło!
Burzymy relacje, przyjaźnie, znajomości. Ludzie kłócą się przy takich, czy innych stołach. Nie rozmawiają ze szwagrem, unikają siostry, nie odwiedzają teściów, nie przebywają ze sobą… Przenosimy sztuczne relacje budowane przez algorytmy portali społecznościowych na realne, prawdziwe życie (czekamy na ciszę wyborczą jak na wybawienie, jakbyśmy nie potrafili bez odpowiedniego przepisu wprowadzić jej sami).. A przecież było, czy może tylko miało być odwrotnie – relacje mieliśmy tworzyć w świecie realnym, a internet miał nam tylko pomagać w kontakcie…
Nie szukam i nie wskazuję winnych. Że jeden, czy drugi podzielił. Że kiedyś, aż tak ostro to nie było. Że uwikłała nas propaganda, media, politycy, czy właśnie przede wszystkim sieć…
Bo pierwszym winnym jestem ja sam. Zatopiony w telefonie/komputerze i znający się na wszystkim. Nieznający umiaru i niewidzący, że po drugiej stronie znajduje się drugi Człowiek. Czasem mądrzejszy, czasem głupszy… Ze swoim (najczęściej odmiennym) życiowym doświadczeniem, światopoglądem, sumieniem. Może tak samo jak ja otumaniony i zmęczony informacjami. I jemu też być może często się wydaje, że jestem rzędem literek, profilowym zdjęciem, zerojedynkowym kodem…
Po raz kolejny chce mi się na zmianę płakać i rzygać. Przede wszystkim sobą. Nikim innym. Nie wolno mi oceniać. Że dałem się wkręcić i że zapomniałem o rzeczach najważniejszych. Ludziach, literaturze, muzyce… Po raz kolejny jestem zmęczony. Po raz kolejny obiecuję sobie, że z mojej strony to koniec (choć pewnie za jakiś czas znowu napiszę to samo)… I bardzo nie proszę o dobre rady… Sam (i poniekąd na własne życzenie) się pogrążyłem i sam – jak Baron Munchausen – się z tego wyciągnę…
Zapomnieliśmy, że – „gdy emocje już opadną, jak po szarej bitwie kurz” – wciąż tutaj będziemy. Nie zastanowiliśmy się nad tym, czy będziemy wtedy potrafili (jeśli jeszcze potrafimy) ze sobą rozmawiać, śmiać się, przebywać… Budować miasta i relacje… Czy nie zostanie nam internet, telewizor, gazeta i wzajemne bluzgi… Czyli zwyczajnie zostaniemy SAMI… I tęsknota za kimś prawdziwym…
Jest mi naprawdę bardzo źle, czuję się winny, wypluty, wyzuty z emocji… …z tyłu głowy pojawia mi się słowo frustracja… …czuję się nie sobą… …dlatego musiałem to z siebie wypisać i wyrzygać… …przepraszam…
Niech będzie „bardzo bardzo bardzo cicho”…