Lekcje nieodrobione

Najpierw odrabiałem lekcje sam. Wracałem do domu, robiłem coś tam na szybko i „na odpieprz się” (nigdy nie zależało mi na świadectwie z czerwonym paskiem, zawsze tylko na kilku przedmiotach… z tym, że pisanie wypracowań z polskiego, czy czytanie książek traktowałem raczej w kategoriach przyjemności, niż obowiązku; pamiętam, że tylko z „Kordiana” dostałem pałę). Kilkanaście lat później sam je zadawałem. Nie wiem, czy dużo. Na pewno więcej niż teraz. Gdyż teraz to generalnie unikam. Dwa lata temu odrabiałem lekcje z córką, a obietnice odrobienia matematyki „na spokojnie” niemal za każdym razem kończyły się moimi okrzykami i jej płaczem. Skończyło się na tym, że woli to robić bez mojej pomocy i nawet nie wiem, kiedy to robi, a nasze relacje – myślę, że właśnie przez te awantury – w wielu punktach są drażliwe. Aktualnie lekcje z synem odrabia moja ulubiona Ola. Ja patrzę z boku i dochodzę do wniosków…
…których pewnie by nie było, gdyby nie Anna Dęboń, która zwróciła mi niedawno uwagę, że przecież prace domowe są po prostu bez sensu. Że nic nie wnoszą, niczego nie uczą. Są stresogenne, męczące i NIKT ich nie lubi. Przypomniałem sobie wtedy, że – rzeczywiście – nie lubią ich nasze dzieci, nie lubimy ich my, rodzice, nie lubię ich jako nauczyciel. Bo przecież głównie z tego powodu od lat zazwyczaj ich nie zadaję (wyjątkiem jest, oczywiście, lektura, czy wypracowanie „na za tydzień”… czy za dwa… no nie przeskoczę…), że potem muszę to sprawdzać i tracić czas, który można przeznaczyć na lekcję. Na naukę. Na poznawanie… I ja rozumiem, że szkoła nie jest od lubienia, tylko od uczenia, ale…
Zaraz zaraz… Czy naprawdę to napisałem? Skąd wziąłem powyższe zdanie… Czy nie zaszczepił mi go właśnie słynny „system edukacji”? Czy tego naprawdę nie można pogodzić? Nie możemy równocześnie lubić szkoły i czerpać zeń korzyści? Czyli zdobywać wiedzę… Się uczyć…
Czemuż od zawsze mamy zakodowane w głowie, że jest to narzędzie represji, a gros nauczycieli nie zachęca nas/dzieci naszych do nauki? Skąd ten wzorzec, który pokutuje od (co najmniej!) gombrowiczowskiego przedstawienie w „Ferdydurke”? Czy naprawdę nic się nie zmieniło?
Pewnie rzeczywiście niewiele. No, może poza całym światem…
Nauczyciele tłumaczą rodzicom, że muszą zasuwać z materiałem, żeby zdążyć, bo wszystko kończy się jednym, czy drugim egzaminem, a to jest naprawdę bardzo ważne. No więc nie ma nic ważniejszego od naszych dzieci. Od drugiego człowieka nie ma nic ważniejszego. A mózg i tego większego i mniejszego ma przecież jakąś swoją pojemność i wytrzymałość. I tak samo, jak my, wracając z pracy, potrzebujemy zwyczajnie odpocząć – musimy pamiętać, że podobne, a właściwie to większe, potrzeby mają dziewięcio-, dziesięcio- …latkowie…
Skutek (de)formy (no nie przejdzie mi tradycyjny zapis tego słowa przez palce, nie ma opcji) jest też taki, że dzieci chodzą do szkoły na zmiany i – pod warunkiem, że nie chodzą rano na świetlicę – przebywają poza domena przykład między 11, a 17. I wracają do domów wieczorem (bo to dla nich już jest wieczór, a przypominam jeszcze, że zaraz przyjdzie zima), a tu spadają na nie prace domowe i inne fascynujące rzeczy. I ja to naprawdę rozumiem, że bez pracy nie ma kołaczy i czego Jaś się nie nauczył, tego Jan nie będzie umiał, ale – naprawdę i na litość – praca domowa nauczyła mnie między innymi tego, że taką na przykład matmę to wystarczy odpisać od tego, który siedział nad nią do wieczora i dlatego nie wyszedł po szkole na trzepak…
Moją awersję oraz przypuszczenia dotyczące pracy domowej podkręciła jeszcze książka A.Kohna „Mit pracy domowej” (od Ani pożyczona). Okazało się, że nie jesteśmy w swoim myśleniu odosobniony, a najważniejsze tezy dotyczą wszystkich chyba pokoleń pod każdą szerokością geograficzną i sprowadzają się do poniższych tez (zaczerpnięte z rzeczonej książki), których ze względu na ograniczoną ilość miejsca nie jestem w stanie tutaj rozwinąć, ale zapraszam do dyskusji na stronie, a przede wszystkim do czytania. Po pierwsze – „praca domowa stanowi brzemię dla rodziców”, po drugie – „praca domowa jest stresująca dla dzieci”, po trzecie – „praca domowa wywołuje konflikty rodzinne”, po czwarte – „przez pracę domową dzieci mają mniej czasu na inne zajęcia”, no i po piąte – „praca domowa prowadzi do mniejszego zainteresowania nauką”. No, nie jest tak?
I – żeby była jasność – Kohn nie pisze o tym, żeby prace domowe zlikwidować w sposób całkowity, ale zadawać je dopiero starszym uczniom. Przede wszystkim zaś, że powinna być zadawana grupom i w grupach odrabiana. Problem jednak w tym, że zarówno dzieci, jak i dorośli w grupach pracować nie chcą.
Może wynika to właśnie z faktu, że rzadko się nas wszystkich uczy, iż w życiu nie chodzi o wyścig i wynik, a współpracę i Drugiego Człowieka… A przecież od tego należałoby zacząć…

Bo od tego zależy cała reszta…

P.S. Ania Dęboń organizuje spotkanie budzącej się szkoły 30.10.2018. Spotkajmy się i pogadajmy – link

#PrzeglądDąbrowski październik 2018

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *