O najnowszym filmie Smarzowskiego powiedziano/napisano już pewnie (starałem się nie czytać) wszystko. Jest w nim chyba coś takiego, że odczuwa się jakiś wewnętrzny imperatyw, żeby się wypowiedzieć. Nie jestem pod tym względem inny, ale – nie będę się powtarzał, analizował (nie jestem żadnym krytykiem), nie będę spojlerował. Napiszę o widowni…
Gdyż znowu zapomniałem, że trzeba szerokim łukiem omijać choćby półpełne sale kinowe. Żeby przeczekać falę i iść sobie później. Żeby obejrzeć w spokoju. Szkoda, że znowu zwyciężyła ciekawość…
Bo – nie wiem – może ja straciłem poczucie humoru, ale nie było w tym filmie NIC śmiesznego (że tak mimochodem zacytuję innego mistrza). I – jak jestem w stanie pominąć chrupanie popcornu i siorbanie colą – tak naprawdę nie rozumiem wybuchów śmiechu przy każdym „chuju” i „kurwie” padających z ust biskupa Gajosa, ani nie odnajduję komizmu w postaci księdza-alkoholika. I choćbym, nie wiem jak, się starał, nie widzę powodu do błehehu w scenie, w której na parafii pije się wódkę. Pije się ją przecież niemal wszędzie. To jakieś wielkie dziwo i ewenement? Raczej norma i nic strasznego. Ja tam na przykład lubię. Nad faktem zaś, że w wielu przypadkach może to prowadzić do ostrej i strasznej CHOROBY, należałoby się raczej pochylić ze smutkiem, niż parskać, że komuś się w pracy ręce trzęsą i nie umie sklecić zdania. To naprawdę jest zabawne?
Albo scena, jak biskupowi podczas libacji przygrywa na akordeonie jakiś młody ksiądz? Na sali salwa śmiechu, a mnie się od razu nasuwa skojarzenie z przygrywaniem esesmanom podczas ich pijatyk. W obozie… Śmiesznie jest na maksa…
I może jestem złym i pysznym człowiekiem, ale byłem bardzo zadowolony, jak z każdą minutą filmu te śmieszki były coraz słabsze, aż wreszcie skończyły się całkiem, a ci, którzy przyszli zobaczyć, jak się „dopierdala klechom”, chyba nie wyszli z seansu całkowicie usatysfakcjonowani. „Ci, którzy czekali błyskawic i gromów są zawiedzeni”. Smarzowski nigdy przecież nie jest zerojedynkowy…
I nie wiem jak inni, ale Ola i ja – zdeklarowani ateiści i antyklerykałowie – zobaczyliśmy w bohaterach filmu ludzi skrzywdzonych i uwikłanych w SYSTEM. I z jednej strony pewnie inaczej teraz na nich oboje spojrzymy, z drugiej – nasze zdanie o podobieństwie kościelnych struktur i instytucji do struktur politycznych, czy wręcz mafijnych jeszcze się umocniło. W zderzeniu z systemem bowiem jednostka nie ma najmniejszych szans.
I choć wcale się nie dziwię, że tytułowa instytucja (nie mówię o szeregowych księżach) tak bardzo się przeciwko filmowi burzy, pytanie na koniec mam jeszcze jedno – ilu z tych wszystkich śmieszków, dowcipnisiów, kinowych dogadywaczy i autorów komentatorzy typu „ale im dowalił” (jednak), już w niedzielę dziarsko pomaszeruje na msze albo przy najbliższej okazji wyłoży kasę na chrzciny, śluby i pogrzeby?