Osłupienie

Niejeden raz już mówiłem, że naprawdę bardzo lubię swoją pracę i nie zamieniłbym jej na żadną inną. Tak naprawdę nie podobają mi się w niej chyba tylko trzy rzeczy i wiem, że nie jestem w tym myśleniu odosobniony. Po pierwsze biurokracja i tony papierów, dokumentów, które przewalają się przez każdą jedną szkołą. Nie przeskoczę, przywykłem, szału, ale też tragedii,  nie ma. Po drugie – stawianie ocen (cząstkowych, śród- i końcoworocznych). Nie znoszę, nie lubię, opadam z sił. I marzę o niemożliwym. Że kiedyś tego nie będzie i ktoś (bo ja na pewno nie doczekam) będzie sobie uczył, a inny ktoś za niego będzie robił te wszystkie sprawdziany, prowadził dzienniki i tak dalej. Albo nie będzie tego po prostu. Wcale. Najbardziej jednak na świecie nie znoszę tego, co prawdopodobnie niebawem w wielu szkołach, urzędach, na  spotkaniach dyrektorów, w ramach różnych rankingów i podsumowań, się wydarzy.

Otóż – co jakiś czas pokazuje nam się słupki i wykresy. Najczęściej dotyczą one wszelkiego rodzaju egzaminów, czy jakichś tam wyników. Szkół, klas, uczniów, nauczycieli. Słupki zdawalności matury, egzaminu gimnazjalnego i trzecioklasisty (ten ostatni to jeden najgłupszych i najbardziej niepotrzebnych egzaminów, o jakich słyszałem). Słupki i wykresy. W skali miasta, województwa, kraju, świata, kosmosu. Słupki informujące, jak który nauczyciel przygotował klasę i jak zdała ona egzamin. Wykresy, które mówią, że ta szkoła jest ekstra, a ta beznadziejna.
„Nie lubię, nie dotykam, nie uznaję!”
Automatycznie bowiem wyświetlają mi się przed oczami pinkflojdowskie młotki. Maszerujące równo, posłusznie i pod dyktando. I wyobrażam sobie od razu tych młodych ludzi sprowadzonych do cyferek, którymi władze szkół, gmin, miast mogą się pochwalić. Albo tych, którzy lokują się w ogonie i obrzuca się wtedy te graficzne przedstawienia (bo to przestają być ludzie na takim wykresie przecież) wzrokiem/tonem co najmniej zniesmaczonym. „O, patrzcie – się mówi – ci tutaj na przedzie bardzo dobrze się uczą i pięknie nam wypadają na egzaminach. Dobrze rokują. Są mądrzy. Świetna szkoła. A ci tutaj, co wleką się w ogonie? Jeśli z tym nic nie zrobimy – marna przyszłość nas czeka. No i o szkole też to wiele wszystkim nam mówi. Potrzebny jakikolwiek komentarz?”. Albo – „o, tutaj klasa pani Joasi – pięknie zdali wszystkie egzaminy, to jest nauczyciel wspaniały. A to, aż żal patrzeć, wyniki pracy pani Bożeny. No cóż tu dodawać, czysta rozpacz. Niech państwo wyciągną wnioski sami”. Albo jeszcze to – „To jest świetna szkoła/klasa, tam dobrze posłać dziecko”.
Oczywiście trochę koloryzuję, ale generalnie wydźwięk jest raczej właśnie taki.

A we mnie się wszystko jeży na myśl o tych wszystkich rankingach i wyścigach. Nawiasem mówiąc, najgorsze są konkursy na piosenkę albo na wiersz. W kilku zresztą miałem okazję brać udział i bez względu na wynik, zawsze był we mnie jakiś taki dyskomfort, jakiś przekąs, niesmak wewnętrzny (oczywiście, najgłupszym wyścigiem, w jakim wystąpiłem, były wybory samorządowe, po których powiedziałem, że nigdy więcej).
Jak mawiał pan spod sklepu „wracając jednak do ad rem” – jest, oczywiście, różnica w mierzalności wyników matury, a wartością(???), dajmy na to, wiersza (z jednej strony mamy twarde dane i cyferki, z drugiej – prywatne odczucia jakichś tam komisji), ale nie zmienia to faktu, że się tym wszystkim raczej brzydzę.
Gdyż – weźmy taki ranking szkół. Jedna się plasuje wysoko, druga nisko. I jedną się chwali za poziom, a o drugiej mówi, że „no, na litość boską!”. Ale może należałoby wziąć pod uwagę, że jedna jest liceum ogólnokształcącym, a druga technikum czy zawodówką. I inni ludzie przychodzą do jednego typu szkoły, inni do drugiego. Ale jedni potrafią naprawić samochód, inni są/będą świetnymi informatykami, a jeszcze inni zostaną prawnikami, czy skończą ASP.
Już w samym obrębie liceum mamy na przykład klasę o profilu matematycznym i humanistycznym. I się okazuje, że w jednej – o dziwo! – na maturze lepiej poszła matematyka, a w drugiej polski. A w innej jeszcze nie wszyscy, o zgrozo!, zdali maturę. Czy to jest wina nauczyciela, że uczył ludzi zorientowanych w taki, bądź inny sposób i jego klasa zdała „gorzej”? Przede wszystkim przecież musimy uwolnić się od tego myślenia, że WSZYSCY MUSZĄ MIEĆ MATURĘ (i iść na studia). „Otóż nie, Marianie!” Nie muszą.

Ktoś powie: „No dobra, w szkołach  średnich jest jakaś tam selekcja na początku, ale podstawówki i gimnazja? Tu chyba wszystko (czyli, sic!, wyniki) zależy od nauczyciela…”.
A jeśli jedna szkoła leży w (przepraszam za te określenia, ale chodzi o obrazowość) okolicy/rejonie „lepszym”, a druga w „gorszym”? Nie oszukujmy się – są takie sytuacje. Jeśli w jednym rejonie odsetek bezrobocia, alkoholizmu, rozbitych rodzin, patologii jest duży, a w drugim znikomy?
Albo takie korepetycje… Jeśli jestem nauczycielem słabszym albo trafię na słabszą klasę, ale będzie moich uczniów stać na korepetycje, to sukces (w sensie mierzalności znowu) murowany. Tylko czyj i czy naprawdę o jakiekolwiek egzaminy idzie?
Jeśli wreszcie – choćby na przestrzeni szkoły – w jednej klasie trafi się drużyna, której się chce, która potrafi i ekipa totalnych leserów, których ulubionym szkolnym przedmiotem jest telefon komórkowy, to nie ma takiej opcji, żeby klasa (a co za tym idzie w powszechnym rozumieniu – nauczyciel) na wykresach wypadła dobrze. Kiedyś zostałem pochwalony, że moja klasa zdała egzamin gimnazjalny na poziomie najlepszym w historii szkoły. I bardzo się cieszyłem i byłem dumny. Ale po tej chwilowej pysze dotarło do mnie, że to była klasa, której koń postawiony za biurkiem zamiast nauczyciela nie przeszkodziłby w osiągnięciu tego wyniku (chociaż Ola mówi, że to nieprawda). Zdaliby na tym samym poziomie nawet wtedy, gdybyśmy przez te trzy lata rzucali do siebie piłeczką i opowiadali sobie kawały.

Wynik. Czasem mam wrażenie, że (zwłaszcza „na zewnątrz”) tylko on się liczy. Że się zapomina, że to wcale nie on jest najistotniejszą sprawą. Tak, wiem – współczesnym kluczem do kariery jest dobre wykształcenie, a więc świetnie zdana matura, dobre studia i tak dalej. Ale wcale nie musi mi się to podobać i nie musze się na to zgadzać.

Na egzaminie na stopień nauczyciela dyplomowanego jeden z egzaminatorów zadał mi takie pytanie: „Widzę, że na przestrzeni lat pracował pan w wielu bardzo różniących się od siebie szkoła. Co było dla pana największym sukcesem?”. Pytanie było albo podchwytliwe albo bez sensu. Bo przecież ponieważ szkoły/środowiska są różne – w jednej sukcesem jest to, że uczeń wygra konkurs, a w drugiej, że ma zeszyt, a w trzeciej, że w ogóle przychodzi na lekcje.
Ale tego nie pokaże żaden słupek…

#PrzegladDabrowski sierpien 2018

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *