Nie o prawie jazdy

…już kiedyś o tym pisałem, ale w trochę innym kontekście (tak – mniej więcej w połowie będzie o polskiej szkole, zaskoczeni?), więc sobie pozwalam (bo niby kto mógłby mi zabronić?)…
Mam 46 lat, mój ojciec był instruktorem prawa jazdy i najpierw on, a potem ja sam skutecznie wdrukowaliśmy do mojej głowy, że NIGDY nie będę kierowcą. Potrzebowałem prawie 30 lat, by spróbować sobie udowodnić, że to nieprawda…
Nie mogę się pochwalić, że zdałem za pierwszym razem. Wręcz przeciwnie – udało mi się to dopiero za piątym (za piątym razem pierwszy raz wyjechałem z placu manewrowego, ale był to wyjazd owocny). Za każdym razem rozmontowywał mnie stres i popełniałem głupie błędy, po których z jednej strony mi się odechciewało, z drugiej byłem na tyle na siebie zły i sobą rozczarowany, że zapisywałem się na kolejne terminy (na przykład ostatni raz nie zdałem wczoraj, a dziś w drodze do Worda zbadałem sobie termin na pojutrze; okazało się, że niepotrzebnie).
Ponadto po pierwszym niezdanym egzaminie na wszelki wypadek kupiłem samochód…
Jestem dorosły, od tego egzaminu nic tak naprawdę nie zależało (ot, fanaberia czterdziestolatka), a zestresowany byłem w opór (choć ze wszystkich napotkanych egzaminatorów niemiły był tak naprawdę tylko jeden). I jeszcze coś – za pierwszym razem wszyscy niemal wiedzieli, że idę na ten egzamin, potem już tylko najbliżsi.
I teraz nadchodzi wątek polskiej szkoły…
No bo proszę sobie wyobrazić, że mam 10-15-18 lat i mam jakiś egzamin, czy jeszcze lepiej klasówkę, o której wszyscy wiedzą (o każdej), co też ma duże znaczenie i z której nie mogę się poprawić. Nie trzeba sobie tego zresztą specjalnie wyobrażać – nauczyciele przecież często zabraniają się poprawiać, a jeśli już to robią, wyciągają średnią (znowu ta pierdolona średnia!).
Czyli, że jak nauczyłem się tabliczki mnożenia najpierw na dwa, a potem na sześć, to według wielu umiem na cztery. Przecież to idiotyzm. Przecież umiem. Potrzebowałem tylko więcej czasu i szansy. Moja wiedza nie jest mniejsza. Tak samo jak zdanie egzaminu na prawo jazdy za dziesiątym razem nie oznacza, że będzie się gorszym kierowcą. Gdybym zdawał ten egzamin w polskiej szkole, moja „kariera kierowcy” zakończyłaby się w maju.
Zostałbym z informacją, że nigdy pewnych rzeczy nie opanuję, że się nie nadaję… …i być może nigdy nie poszedłbym dalej.
W którym miejscu to jest motywujące?
Weźcie mi powiedzcie – dlaczego tak często polskim nauczyciel(k)om solą w oku leży „się poprawianie” (czyt. uczenie się we własnym tempie)? Co w tym jest złego? No i przede wszystkim – gdzie w podstawie programowej jest mowa o zdobywaniu wiedzy i umiejętności na czas?

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *