Być może ktoś pamięta, jak pisałem o strajku nauczycielskim. Tym wiosennym. W pozytywnych barwach przedstawiałem, mówiłem o tym, jak się zgraliśmy i zintegrowaliśmy, jak było nam to potrzebne i tak dalej… Zdanie podtrzymuję…
Tyle tylko, że potem już wcale nie było tak różowo. A przynajmniej nie wszędzie.
Bo nagle uczniowie wrócili do szkół i zewsząd dało się słyszeć (a właściwie to wciąż słychać) głosy, że „nasza pani powiedziała, że nie ma czasu na tłumaczenia, bo goni ją realizacja podstawy programowej” (swoją drogą – żeby rozładować nerwy – polecam zwizualizować sobie tę akcję… …tę gonitwę) albo – „pani od czegoś tam powiedziała dzieciom, że godzin wychowawczych nie będzie, a prac domowych będzie dwa razy tyle, bo przez strajk to są do tyłu z materiałem”.
Bo nagle uczniowie wrócili do szkół i zewsząd dało się słyszeć (a właściwie to wciąż słychać) głosy, że „nasza pani powiedziała, że nie ma czasu na tłumaczenia, bo goni ją realizacja podstawy programowej” (swoją drogą – żeby rozładować nerwy – polecam zwizualizować sobie tę akcję… …tę gonitwę) albo – „pani od czegoś tam powiedziała dzieciom, że godzin wychowawczych nie będzie, a prac domowych będzie dwa razy tyle, bo przez strajk to są do tyłu z materiałem”.
No więc – ja bardzo przepraszam i niech spadnie na mnie jakiś niesłuszny gniew i/lub ostracyzm, ale krew się we mnie gotuje, jak słyszę takie rzeczy. Czyli, że walczyliśmy o podwyżki i lepsze warunki, a skoro się nie udało, wróciliśmy karnie do pracy i teraz musimy zapieprzać, żeby wykonać normę. A ponieważ wypadło nam kilka tygodni zajęć – musimy cisnąć. To znaczy musimy cisnąć, bo nas cisną, a skoro my musimy cisnąć, to przecież wiadomo kogo… Bo mamy jedyną możliwość… Czy tam przymus… Więc, oczywiście, znowu wiadomo, kto na tym straci… Przede wszystkim jednak – niezbyt wiadomo jaki to wszystko ma sens? To ciśnięcie i zapieprzanie z materiałem.
Bo jeśli coś mnie w szkole zabija i dobija, to jest przede wszystkim jest to pośpiech. Oczywiście zaraz po dokumentacji i uzupełnianiu różnych tabelek (swoją drogą myślę, że wszystkie one mają na celu tylko i wyłącznie uzasadnienie istnienia różnych urzędniczych stanowisk; mam nieodparte wrażenie, graniczące z pewnością, że każdy kolejny urzędnik na tej drabince produkuje kolejną tabelę zbiorczą, aż dociera to do jakichś najwyżsiejszych urzędników i wszyscy są spełnieni, tylko najczęściej nie wiadomo, czemu służą dane typu „w pierwszym kwartale roku szkolnego w szkołach średnich powiatu będzińskiego zaobserwowano wzrost liczby uczniów leworęcznych i zmniejszenie liczby dzieci z płaskostopiem”. Bo na bank prowadzi się tego typu statystyki…).
Nie znoszę szkolnego gnania, bo wszystko się wtedy dzieje jeszcze bardziej „po łebkach” niż zazwyczaj. Jak mówią bowiem pradawne przysłowia – pośpiech jest dobry przy łapaniu pcheł (swoją drogą, żeby higienistka mogła sprawdzić, czy dziecko nie ma wszy, czyli pogmerać mu we włosach – rodzic wciąż musi wyrazić zgodę, niezła paranoja, co nie?), a jak się człowiek cieszy, to się diabeł cieszy. We pchły wierzę, w diabła niekoniecznie (Berlioz wciąż nie żyje), ale tak czy inaczej – trudno się nie zgodzić. Pamiętacie to ze szkoły? Lekcja, temat, czytanka, interpretacja na szybko, notatka, czy „wszyscy mnie zrozumieli? Czy są pytania? Nie ma, dziękuję, lecimy dalej”. Albo dwie lekcje na szybko na jednej godzinie, bo mamy zaległości. Czy wciąż nie rozgrywa się ta akcja w szkołach Waszych dzieci?
Żeby była jasność – to nie jest wcale tak, że winę ponoszą nauczyciele (a przynajmniej nie wszyscy). Bo mnie na przykład (z perspektywy nauczyciela języka polskiego w szkole średniej) jest o wiele łatwiej, niż nauczycielowi ze szkoły podstawowej (czegokolwiek) lub nauczycielowi matematyki (gdziekolwiek). Nie oszukujmy się – mój przedmiot na tym poziomie nauczania jest zdecydowanie łatwiejszy. I obserwuję z boku, jak siłują się nauczyciele na przykład matematyki, żeby zdążyć z jakimś chujowym i poszatkowanym programem, bo zwyczajnie zależy im na tym, żeby ich uczniowie zdali te matury, czy inne egzaminy. Bo te jednak wciąż w tym podupczonym systemie istnieją. Bo jak się nie udaje, to naprawdę mocno to potem przeżywają i nie mogą z tego powodu spać… I choć wiedzą, że to nie ich wina, to wyrzuty ich męczą i rozstroje nerwowe… Serio, znam takich…
I nawet, jak już zasną, to śnią im roszczeniowi rodzice, których ostatnimi czasy też nie brakuje…
„Ten system musi upaść teraz i zaraz!”.
Dochodzi jednak we mnie do wrzenia, kiedy słyszę sformułowanie „strajk włoski”. Bo w moim mniemaniu strajk włoski (jeśli ktoś w nim w ogóle uczestniczy, bo w sumie to chyba nie znam i tylko gdzieś na mieście słyszałem) odbiera uczniom wszystko, co najfajniejsze. Nie będziemy chodzić do kina, nie będziemy jeździć na wycieczki, nie będzie zajęć kółka teatralnego. Zrobimy tylko to, co do nas należy. Czyli będziemy realizować w wielu miejscach nudną jak flaki z olejem podstawę programową. No i będziemy za wszelką cenę dążyć do tego, aby ją zrealizować, zdając sobie równocześnie sprawę, że jest to zwyczajnie niemożliwe. Bo przecież nawet do końca nie wiadomo, kto ją napisał i co sobie wyobrażał w trakcie tegoż procesu… Bo często może się wydawać, że go zwyczajnie poniosło, albo nie ma zielonego pojęcia, co się aktualnie dzieje w szkołach… No więc – między innymi dlatego nie interesuje mnie ten protest. Bo –wydaje mi się, że – najbardziej fascynujące rzeczy w szkole mogą się wydarzać właśnie poza rzeczoną podstawą, albo w jej okolicy… I poza tym wszystkim, co mieści się w słowie „obowiązek”.
Jakoś we wrześniu rozmawiałem o tym ze swoim przyjacielem, który mówi – i oczywiście ma rację – że on naprawdę będzie robił tak, że kończy pracę, dajmy na to o 15 i od tego momentu nic go szkoła nie interesuje. Bo jak uwielbia swoich uczniów, tak syn i córka są dla niego – wiadomo – na miejscu pierwszym. Bo to z nimi zostanie do końca życia i to oni podadzą mu ostatnią szklankę wody. Nie uczniowie… I trudno mi było nie przyznać mu racji, ale kilka kolejek później i tak doszliśmy do wspólnego wniosku, że zwyczajnie jest to niemożliwe albo jesteśmy zbytnimi łosiami, żeby umieć rozegrać to inaczej. I że będziemy przecież czytali te rozprawki w weekendy, że będziemy prowadzili te kółka i zajęcia wyrównawcze, że będziemy na okienkach udzielać porad sercowych i pseudopsychologicznych… Aż doszliśmy do wniosku, że nawet jak tę wódkę pijemy, to wciąż jesteśmy w pracy… Więc zaprzestaliśmy (czyt. zmieniliśmy wątek).
Nie wiem, co jest ponad stanem wrzenia, ale osiągnąłem to, kiedy usłyszałem, że w organizowanym przez Stowarzyszenie „DopaminaLab” I Forum dla Edukacji, wielu nauczycieli nie weźmie udziału, z dwóch powodów – nie dość, że jest to sobota, to w dodatku mamy aktualnie strajk włoski…
I ja mam nadzieję, że to nie jest prawda… Że to jest jakiś fejknjus i kaczka dziennikarska. Bo, gdyby prawda to była (a na bank nie jest!) nie oznaczałoby to niczego innego, jak fakt, że istnieją ludzie, którzy nie sprawdzą nowych rzeczy i rozwiązań, tylko dlatego, że jacyś tam kolesie wymyślili taką, a nie inną akcję… W związku z tym pozostaniemy na swoich – z góry upatrzonych, okopanych i straconych pozycjach… No bo skoro jest strajk włoski, to może przestańmy czytać też książki, oglądać filmy, przestańmy zaznajamiać się z najnowszymi odkryciami naukowymi…
Żeby było jasne – jak ktoś ma na to ochotę – naprawdę jest to jego prywatna sprawa i jego pomysł na świat, nic mi do tego… Prywatny czas, życie, prywatne wszystko i absolutnie tego nie oceniam. Tak samo, jak nie życzyłbym sobie, żeby ktoś oceniał moje wybory. Bo zwyczajnie mogę mieć coś w dupie, zwyczajnie może mnie nie obchodzić, zwyczajnie mogę woleć zostać w domu albo zwyczajnie wyjechać. Gdziekolwiek. Z celem lub bez. Tyle tylko, że nie widzę sensu dorabiania do tego ideologii i zasłaniania się włoskim strajkiem…
Bo kiedyś nauczyła mnie tego jedna Justyna (Pani dobrze wie, że uwielbiam). Impreza była w toku. Sporo ludzi, knajpa. Wydawało mi się, że jest fajnie. Zresztą było. Bo zawsze jest. I patrzę, a ona się zbiera do domu. No to pytam czemu. Od tamtej pory już tego nie robię zresztą. Nie ściemniła, że dziecko w domu płacze, że musi rano wcześnie wstać, bo obiecała podlać babci kwiatki, że jest już późno i boli ją głowa. Odpowiedź była prosta i jednoznaczna.
– Ej, ale czemu ty idziesz do domu?
– Bo się nudzę…
(a długie teksty i tak mało kto czyta)