[Dla odmiany, na końcu tekstu pod linkiem – mały bonus]
To miał być zupełnie inny tekst. Odwrócony niemal o 180 stopni. Wczoraj jednak usłyszałem z ust człowieka, którego zdanie bardzo szanuję i poważam, że przecież ciągle piszę o tym samym. I dodał jeszcze, że chyba zdaję sobie z tego sprawę. Nie było w tym żadnej złośliwości, ani przytyku, a po prostu zwykłe stwierdzenie faktu. I zgodziłem się, ale zanim zdążyłem się zastanowić, o co mu tak naprawdę chodzi, rozwinął, że jego zdaniem zawsze w centrum są tu bariery, jakie ludzie sami między sobą budują i problemy, które sami sobie wymyślają. I nie mogłem się z nim nie zgodzić jeszcze bardziej… I to był impuls pierwszy.
Drugim jest temat, który też się nigdy nie skończy. Czyli internet.
Bo nagle się okazało, że co nie wejdę do sieci, atakują mnie spoty, cyfrowe banery, filmy i zdjęcia. Wyborcze. I – choćbym nie wiem, jak bardzo chciał przed tym uciec (o czym zresztą była pierwsza wersja tego tekstu), tym bardziej nie mogę i nie umiem. Bo nagle się okazało, że kandyduje i różnymi radnymi chce zostać bardzo wielu moich znajomych, Przyjaciół. I co odpalam komputer, to widzę ich twarze, czytam ich oświadczenia, deklaracje, zapowiedzi i komingałty. I widzę, że startują z różnych miejsc i w różnych miastach. Z różnych pozycji i okręgów. Przede wszystkim zaś z różnych list i ugrupowań. I muszę to powiedzieć:
Wiem, że to niemal niemożliwe, żeby Wam się udało. Wiem, że część z Was jest tylko mięsem armatnim, które ma po prostu nabić głosów tym, których stać na ogromne banery i bilboardy na co drugim skrzyżowaniu i bloku (swoją drogą od lat się zastanawiam, co takiego znajduje się na końcu rzeczonego wyścigu, że ludzie ładują w ten interes taką ogromną kapuchę… bo – no sorry – nikt mi nie wmówi, że chodzi o „działanie na rzecz społeczności lokalnej”). I wiem, że nie macie szans, że Wam naobiecywano, a potem nic z tego nie wyniknie… Przepraszam…
Przede wszystkim jednak i naprawdę, to nie chciałbym tego wiedzieć… Bo po prostu i zwyczajnie chciałbym, żeby było inaczej… Żeby każdy z Was okazał się czarnym koniem, rozbił pulę i wbił do tych Rad Miejskich. Żebyście stworzyli nową, świeżą jakość. Bo widzę wielki entuzjazm, znam Wasze zacięcie i możliwości. I naiwnie myślę, że – chociaż startujecie z różnych ugrupowań – może chociaż Was polityka nie zdołałaby podzielić. Bo widzę swojego Przyjaciela na jednej z list, koleżankę na liście drugiej, dobrego znajomego na trzeciej. Od lewej do prawej (tego podziału też nie lubię). I wiem, że każdy z nich jest osobą dobrą, wartościową, działającą. Że ma piękne idee i motywacje. Mało tego – wiem, że często oni także znają się między sobą. I że też się lubią i szanują…
No ale wkraczam do wspomnianego internetu i okazuje się, że zwolennicy jednych walą w drugich bez skrupułów, a ja – chociaż rzygam już tymi walkami – ciągle nie potrafię się opanować. Albo mam wbudowaną w głowie jakąś aplikację, która nakazuje na głupotę reagować natychmiast, albo zwyczajnie sam jestem głupi. I aktywnie uczestniczę, wkręcam się, wchodzę w bezsensowne i niekończące się dyskusje. Na pierwszym miejscu brudy, podziały i zaczepki, a gdzieś w tle ci wszyscy Ludzie, o których przed chwilą wspominałem. Naiwni społecznicy, którzy wierzą, że uda im się pracować dla nas wszystkich. Ulepszać nasze miasta. Pracować dobrze i działać. I wraca powiedzenie o „twardej dupie”.
Jak wspomniałem na początku – pierwsza wersja tego felietonu była inna. I była bardzo krótka. Składała się niemal w całości z tekstu Kultu „Prosto”. Pomyślałem sobie jednak, że to niesprawiedliwe. To tak, jak narzekanie na PKZ. Narzekanie w ogóle, które przecież stosuję notorycznie. I robię to, wiedząc, że pracują tam naprawdę fantastyczni ludzie, którzy robią fajne rzeczy, a moje gadanie uderza też w ich pracę, podczas gdy nie to należałoby tam zmienić.
I pomyślałem też sobie, że te wszystkie kłótnie i podziały tworzy, pielęgnuje i nakręca właśnie sieć. Tak łatwo kogoś pocisnąć, tak łatwo komuś dowalić, znać się na wszystkim, popisywać przed samym sobą. I dzielić, dzielić, dzielić…
Na mądrych, głupich, lewych, prawych, takich, siakich.
A śmiem podejrzewać, że gdybyśmy się wszyscy spotkali w prawdziwym (czyli realnym) świecie, po prostu nie byłoby nam tak łatwo się atakować i – często chcąc nie chcąc – zaczęlibyśmy ze sobą rozmawiać, poznawać się. I mogłoby się wtedy okazać, że więcej nas łączy, niż dzieli…
Trzymam za Was kciuki! Bądźcie czarnymi końmi. I rozwalcie ten system.
Od środka.
Tak, wiem, że się nie uda…
A zamiast Kazika, wrzucam jednak Spiętego:
„Naszych dusz, / nie uratuje nawet Chrystus Plus. / Jest źle… / W końcu padło z mych ust. / Nie oszukuj się,/ bo żaden z ciebie oszust. / Tu już nikt nie chce rozmawiać. / Wolimy się obawiać. / Siebie. / I to nas pogrzebie./ Pycha wstrzymała Ziemię, / Ruszyła mściwe Słońce. / Ono wali na nas, / jest wściekłe, /diabelsko gorące.
Gaście światła, / gospodarze, / jest godzina sądna na zegarze… / Naszych dusz, / nie uratuje nawet Chrystus Plus.
Był sobie Polak, / Rusek i Niemiec. / Miło było nim nazwali siebie – cudzoziemiec. / A że widać mało było im cwału banału, / dorzucili etykietek do szału podziału. / Naszych dusz, / nie uratuje nawet Chrystus Plus” („Polak, Rusek i Niemiec” z płyty „Wiedza o społeczeństwie” Lao Che.)
#PrzeglądDąbrowski #wrzesień2018