Rząd dusz 1.0

W numerze 00 „Ilustrowanego Kuriera Ulicznego” z września 2018 ukazał się niniejszym pierwszy odcinek powieści w odcinkach pt. „Rząd dusz”.
Jak napisano w powyższym periodyku autorów jest dwoje: „Aleksandra Ambroziak – niewiele więcej przed dwudziestką, niż Robert Strzała po czterdziestce. Oboje chodzą do dąbrowskiego Plastyka i łączy ich wiele spojrzeń na świat, choć czasami dzieli biurko.”
Przejdźmy zatem do słów:

RZĄD DUSZ (powieść w odcinkach na bazie pomysłu Aleksandry Rok-Strzały)

Rozdział I

Wracała z pracy. „Wieczór już zaszedł i psy się uśpiły”, lecz nic nie klaskało za borem. Najpewniej dlatego, że żadnego boru nie było.
Był Park. Park w centrum miasta.
Wyludniony o tej porze – bo przecież wypadła jej akurat druga zmiana – i poddawany kolejnemu remontowi, nieodłącznemu znakowi zbliżających się kolejnych wyborów. Nie znosiła popołudniówek. Zresztą – jak cała rzesza innych ludzi – nie znosiła również swojej pracy. W ogóle, całkowicie i definitywnie. Nie tylko dlatego, że sprzedawanie biletów do Wodnego Parku Rozrywki nie zaspokajało jej ambicji, a od ośmiogodzinnego siedzenia na stołku notorycznie bolał ją tyłek i kręgosłup. Nie tylko dlatego, że niemal codziennie wybuchały afery podobnej do tej dzisiejszej.
To była jakaś młoda laska, podobno znana pisarka powieści kryminalnych rozgrywających się w ich wspólnym mieście. Prychnęła na samą myśl. „Serio? Czy naprawdę to jest tak bardzo kryminogenne miejsce? Czy ktoś jest w stanie uwierzyć, że taka wielka przestępczość opanowała Wątrobę Hutniczą, iż przynajmniej raz do roku inspektor jakiś tam, oczywiście największy umysł detektywistyczny Rzeczypospolitej, musiał się nad nim pochylać i mierzyć z jakąś mniej lub bardziej wydumaną zagadką?”. Przed oczami przemknął jej Ojciec Mateusz, oczywiście na rowerze i głośno parsknęła nad tą paralelą. W każdym razie pisarka wymyśliła sobie, że oprócz umysłu ważne jest też ciało i od tej pory można ją było zobaczyć śmigającą na rolkach po Pogorii, biegającej po kurczących się z okazji wykupywania tam działek „brzózkach”, czy robiącą “długości” w Wodnym Parku Rozrywki. No i właśnie dziś, kiedy chciała opuścić basen i oddała Agacie swoją bransoletkę, okazało się, że przekroczyła czas o dwie minuty. Agata poprosiła o dopłacenie 37 groszy i okazało się, że pisarka groszem (akurat tego dnia, czy może w ogóle?) nie śmierdzi. Zaczęła procedurę oraz rozpętała aferę.  Wezwano kierownika i szefową ochrony, zaprowadzono pisarkę do osobnego pokoju i spisano oświadczenie, że zobowiązuje się ona uiścić rzeczone pieniądze na konto Wodnego Świata Rozrywki w ciągu dni siedmiu. Ciekawe, jak z takim przestępstwem uporałby się bohater jej kryminałów.
Najbardziej jednak na świecie nie znosiła Agata swojej pracy z tego powodu, iż zwyczajnie uważała, że Wodny Park Rozrywki należało po prostu zburzyć. Był nierentowny i śmierdział, a przede wszystkim zabierał jej sporą część prawdziwego Parku. Tego, którym właśnie wracała do domu.

I chociaż transportowała się tą trasą przynajmniej dwa razy dziennie, podskórnie czuła, że tutaj też wcale nie było lepiej. Pamiętała, jak jej znajomi rozmawiali kiedyś, co dzieje się w takich miejscach, a co dziać się nie powinno. Niby ciemno, choć drogi oświetlały przecież latarnie, ale przede wszystkim – jakoś zbyt cicho, ponuro. A samemu nie powinno się przecież spacerować po nocy. Nie przeszkadzało jej to specjalnie. Zwłaszcza, że nie spacerowała, a po prostu “wracała z roboty”. Po całym dniu wąchania chloru i drukowania drobnych paragonów mogła wreszcie postawić nogę na trawniku, czy kawałku chodnika i w tym akurat momencie zaspokajało to wszystkie jej potrzeby. Nie była specjalnie wymagająca.
Zdarzało się, że podczas tych “podróży” rozmyślała o tym, co rozegrało się ciągu całego dnia. A przecież nie działo się wiele. Właściwie to wręcz nic. Przed oczami przelatywały jej anonimowe twarze ludzi, których często nigdy już nie zobaczy, a jeśli nawet to się stanie, nie zawróci sobie tym specjalnie głowy. Tak jak dziś. Teraz jednak, zamiast w duchu narzekać na świat, park i robotę, pomyślała o domu, do którego zaraz wróci. W którym rzuci torbę koło łóżka i położy się w pościeli. Może już niezbyt świeżej, ale Agata ciągle zapominała o praniu. Czy też wcale jej to nie przeszkadzało, dopóki wciąż pachniała nią samą i bezpieczeństwem.
Nie przeszkadzało jej to, jak wiele innych spraw. Czy ma pozmywane naczynia, czy odbierze pocztę w dobrym terminie i czy w ogóle ktoś na nią w tym mieszkaniu czeka. Bo nie czekał. Nikt.
Przede wszystkim zaś była dziś wyjątkowo zmęczona. Darmowym wstępem łebków z okolicznych podstawówek i gimnazjów, którzy krzyczeli, przeklinali i podśmierdywali szczeniactwem i bezczelnością jeszcze w hallu. Wydawaniem bransoletek, słuchaniem zażaleń, wąchaniem nieprzyjemnych zapachów ludzkich i substancji dezynfekcyjnych. Zmęczona pozycją, w której od rana się znajdowała, wkurzona na szklaną klatkę, w której spędziła całe popołudnie. Przede wszystkim zaś na pisarkę, która wydawała się drwić i uśmiechać pod nieistniejącym wąsem, podczas przeprowadzania na niej czynności. Najbardziej zaś denerwowała się tym, że się na nią denerwuje. Bo – prawdę mówiąc – trudno się było literatce nie dziwić. Specjalne procedury wszczęte przez brak niebagatelnej kwoty trzydziestu siedmiu groszy!

Szła zatem ceglanym chodnikiem i jakieś dziesięć minut od drogi od domu, z zamyślenia wyrwał ją jęk. Cudzy i na pewno ludzki. Człowieczy.
Stanęła i z niepokojem rozejrzała się dookoła. Nie czuła lęku. Wręcz przeciwnie. W swoim mieście czuła się nad wyraz bezpiecznie. “Panie, co się panu może w śniegu stać? Miękkie to… białe…” – zaskrzeczał jej w głowie głos Narożnego, który nakłaniał Kozłowskiego do pierwszego w życiu zjazdu na nartach.
A więc rozejrzała się.
Nikogo.
I wtedy pojawiło się to dziwne, znane wszystkim, irracjonalne uczucie, które nakazuje nam przyspieszyć. I choćbyśmy byli przekonani, że nikogo za nami nie ma – biegniemy w stronę wyjścia ze strychu, piwnicy, podziemnego przejścia. Biegniemy na skraj lasu. Bo las jest zły. Bo w lesie mieszka wilk. Przyspieszyła więc, ale im szybciej stawiała swoje – brudne już – trampki na ziemi, dźwięk narastał. Jakby – zamiast uciekać – zbliżała się do źródła potencjalnego niebezpieczeństwa.
I kiedy zdała już sobie sprawę, że postępuje jednak dosyć głupio i bez sensu, przed jej oczyma rozlał się dość charakterystyczny kształt. Nie miała wątpliwości, że leżał przed nią człowiek. Z krwi i kości. Tym bardziej z krwi, że charczał, a tym bardziej z kości, że leżał. Oblany żółtawym światłem.
Poczuła gorąco rozlewające się po całej klatce piersiowej,a serce – jak to serce – skoczyło jej do gardła. Z pięściami.

Człowiek – bo wciąż nie ulegało wątpliwości, że był to człowiek – nie był ani zaniedbany, ani pijany i w sposób ogólny odbiegał od schematu walających się po parku mężczyzn. Że menel, że żul, że nalewkopijca. Bo tacy sami przecież sobie zasłużyli. Mogli nie chlać. A że mieszkają po melinach i śmierdzą, to przecież także niczyja wina. O tym, że choroba może dotknąć każdego, każdy myśleć nie lubił. To takie niewygodne.
– Ekhm… Przepraszam… – odezwała się niepewnie i z bezpiecznej odległości, która nie pozwalała wciąż ujrzeć jego (bo – oczywiście – był to facet i – prawdopodobnie – oczywiście był przystojny, mimo że aktualnie znajdował się w stanie dość opłakanym i poziomym) twarzy.
– …czy wszystko w porządku? – pytanie było bez sensu. Dobrze o tym wiedziała i natychmiast poczuła się jak idiotka. Czyli jak dosyć często.
Mężczyzna nie odezwał się, tylko odburknął coś pod nosem, a w jego głosie usłyszała jakąś przeszywającą bezsilność. Kucnęła, zgodnie ze wszelkimi zasadami pierwszej pomocy zbadała jego i swoje bezpieczeństwo, po czym wyciągnęła telefon. Niech kto inny się nim zajmie, a ona wróci do domu i zrobi jednak to pranie. Bez przeświadczenia, że sama mogła być tym człowiekiem, któremu nikt nie pomógł i miał go w dupie. No i że nic nie zrobiła.
– Nigdzie nie dzwoń… – usłyszała ni to charczenie, ni jęczenie. Cokolwiek to jednak było, było stanowcze, rozkazujące i  nieuznające sprzeciwu. Była w tym jakaś ogromna moc, pewność siebie i siła.
– Bo?
Powoli podniósł się z trawy i dopiero wtedy zobaczyła, że jest olbrzymi (mimo iż pozycję przyjął raczej przygiętą i obolałą), a jego twarz przypomina twarz mężczyzny z pomnika “Czerwonych Sztandarów”, o który – z braku ciekawszych zajęć i pozbawieni życiowych problemów politycy i frustraci mieszkający w tym mlekiem i miodem ociekającym mieście – od kilkunastu lat toczyli zacięte boje. Czyli była to raczej twarz dość kanciasta, od której niekoniecznie bił blask wysokiego IQ. Nie można jej za to było odmówić jakiegoś wielkiego zapału, ognia i determinacji. Przyglądając się wstającemu z kolan mężczyźnie Agata pomyślała, że nikt nie mógł skrzywdzić takiego byka. A jednak ktoś to zrobić musiał. Bo przecież nie pośliznął się tutaj na skórce od banana.
– Chyba nie jest najgorzej… – wciąż chwiejąc się na nogach, przetarł dłonią czoło i odsłonił opuchniętą twarz, pięknie inkrustowaną przez ziemię, trawę i krew. Miał całkowicie rozcięty łuk brwiowy, ale wydawało się, że nie zwraca na to uwagi.
Nie wyglądał na pijanego, a jedynie skrzywdzonego (wciąż mimo swej olbrzymiej postury), więc poczuła dobrze znane uczucie rozrzewnienia i litości, które najczęściej chowała w kieszeń oraz przed światem. Tym światem. Bo w tym świecie, świecie dąbrowskich ciemnych uliczek, zakamarków, pijalni piw i nieświeżego powietrza nie opłacało się nad nikim rozczulać. A przynajmniej – nie siedząc na kasie Wodnego Parku Rozrywki i oglądając przez szybę brzychatych wąsesów paradujących w kąpielówkach po brodziku – tak sobie niemal codziennie powtarzała.
– Jasne… Nie jest najgorzej? – parsknęła, przybierając nerwowy i równocześnie przemądrzały. No nie umiała się opanować – Masz rozciętą brew i chyba leci ci krew z nosa.
– Posłuchaj – wtrącił, badając palcami okolice nozdrzy – Dam sobie radę… Najważniejsze… – rozejrzał się jeszcze, czy aby na pewno nikt ich nie słyszał. Najwyraźniej nie był tutejszy, bo, znając realia dąbrowskiego życia nocnego, nie było na to najmniejszych szans – …najważniejsze jest teraz, byś udawała, że w ogóle mnie tu nie było. – odwrócił się na pięcie i nagle rzeczywiście już go nie było… …znowu nic się nie działo…

Podobnie zresztą, jak następnego dnia. I następnego i kolejnego. I wciąż.

Niewątpliwie jednak monotonia, czy bezpieczna rutyna wcale jej nie dziwiły. Bardziej zastanawiał ją fakt, czy aby na pewno wszystko wydarzyło się naprawdę? Czy może był to swego rodzaju miraż. Złudny, niczym wizja podwyżki, o którą prosi z każdym końcem miesiąca.
Czasem zastanawiała się też, czy nie spędza za dużo czasu w pracy? Śmierdzącej chlorem, starszymi ludźmi, gumowymi piłkami, bez przerwy mytą podłogą. Czasem – choć pewnie było to bardziej wyobrażenie, niż realny zapach – czuła też spermę bezproduktywnie pływającą w jacuzzi. I nie wiedziała, czy od tego, czy od samego patrzenia na swoje życie, puste i monotonne, zbierało się jej na odruchy wymiotne.
I machała tylko ręką. I tak musiała tam siedzieć, i tak. Cóż innego mogła robić w tym mieście, z którego, kto mógł, ten dawno wyjechał za granicę? Każda jej koleżanka, która nie urodziła dziecka i każdy kolega, który to dziecko zrobił. Najczęściej wydawało jej się przecież, że została tutaj sama i resztki mieszkańców, których resztki co jakiś czas pojawiały się na basenie. Ci bogatsi. Biedniejszych było stać na darmowe kąpiele w jeziorze zwanym Pogorią. Agata wiedziała, że ci drudzy i tak są mądrzejsi. Pogoria była ciekawsza i dużo czyściejsza. Niestety, nie dało się z niej korzystać zimą. Zimą zdecydowana większość, której nie było na bilet stać, siedziała w domu lub chodziła na darmowe lodowisko, gdzie ze słuchawkami na uszach i nie zwracając na nikogo uwagi sadziła piruety znana autorka kryminałów.

I codziennie wracała do domu tą samą ścieżką i tym samym parkiem. Wąchała niezbyt czyste powietrze, czasem, desperacko pragnąc urozmaicić swój dzień, wchodziła na ścieżkę rowerową, ale zaraz ktoś i tak nadzwonił na nią dzwonkiem.
I to nie dlatego, że społeczeństwo jest niemiłe, czy ścieżka za wąska.
To z troski.

***

– Cześć. Nie wiem, czy mnie pamiętasz? – odezwał się zza pleców znany, choć słyszany tylko raz, dosyć dawno i w kilku zdaniach głos. Niski, zmierzły. Odległy.
– Pamiętam… – odpowiedziała, nawet nie odwracając się za siebie i nagle przeszedł ją dreszcz. Bo nagle okazało się to, co przecież wiedziała. To, co wcale okazywać się nie musiało. Że wtedy nie był to ani sen, ani sprawa najtańszych detergentów. To działo się naprawdę. Zdziwiła się własnym zdziwieniem, bo przecież, wiedziała o tym od kilku, czy wręcz kilkunastu tygodni. Monotonia zabija rachubę czasu.
Stanął przed nią, większy co najmniej o głowę. Tym razem słońce pozwoliło Agacie przyjrzeć się jego twarzy dokładniej. Kilkudniowy zarost, a na brwi zagojony ślad po głębszej ranie.
– Przepraszam, że cię wtedy zostawiłem… eeee… bez słowa i bez podziękowania… – niby przepraszał, ale jednak w jego głosie panował przede wszystkim jakiś zupełnie nienaturalny spokój. Jakby był niemal wyzbyty z oporów, pozbawiony emocji. – Ale wszystko ze mną w porządku… …i dziękuję…
– Rozumiem. To znaczy… …nie wiem, czy rozumiem. W każdym razie…
– Posłuchaj… – przerwał jej obcesowo w połowie zdania – Mam proste pytanie. Ale to musi pozostać między nami.
Parsknęła. Komu mogłaby powiedzieć?
– …no to jak?
– Zaraz sobie zrobię status na fejsbuku. Mam dwudziestu siedmiu znajomych. Pięciu z nich regularnie składa mi życzenia urodzinowe. Raz na cztery lata… Rozniesie się lotem błyskawicy…
– Raz na cztery lata? – a jednak potrafiła go czymś zaskoczyć.
– Ustawiłam sobie urodziny na 29. lutego. Żeby mi nikt nie spamował na tablicy – kiedy kończyła zdanie, uświadomiła sobie sprawę, jak bardzo idiotycznym pomysłem jest zawalanie tablicy niekończącą się ilością wiadomości, postów i zaczepek od dwudziestu siedmiu osób.
– Czyli mogę ci zaufać?
– Twoja sprawa.
– Zaryzykuję. Ale naprawdę – nikomu ani słowa… – zawahał się tylko na chwilę – Czy… …czy nie wybrałabyś się ze mną jutro na festyn? Z okazji Dni Miasta?
Najpierw parsknęła po raz drugi, a potem zaczęła się głośno śmiać. Coraz głośniej. Prawdopodobnie bardzo dawno tego nie robiła i teraz ten kumulowany od jakiegoś czasu śmiech wybuchnął ze zwielokrotnioną siłą. Być może wręcz nieadekwatnie, ale… …to miała być ta wielka tajemnica?! To miała być cała głębia tego intrygującego wydawałoby się kolesia? Spacer wśród wat cukrowych, baloników, chmary dzieciaków i pijanych ludzi w różnym wieku? Zwieńczony koncertem wątpliwej jakości gwiazdy znanej tylko z jednego letniego przeboju? Nie mogła uwierzyć w idiotyzm tego pytania. Nie mogła uwierzyć w idiotyzm całej tej sytuacji. No i nie mogła się przestać – adekwatnie idiotycznie – śmiać.
No i wtedy ją uderzył.

***

A potem już tylko szła. Nie wiedziała, czy minęła godzina, dzień, czy tydzień. Tak jakby zasnęła i nagle obudziła się w innym czasie. Tylko miejsce było to samo. I mężczyzna, który obejmował ją ramieniem. Szła, a do jej świadomości docierały jakieś dźwięki. Kakofonia. Przede wszystkim dudniąca pseudomuzyka, która rozlewała się po całym parku. Z karuzel, ze sceny, ze strzelnic i stoisk z wszelkim badziewiem tego świata. W pewnym momencie zdało jej się nawet, że wszyscy otaczający ją spoceni i w sporej swej części pijani ludzie zaczęli podśpiewywać coś wspólnie. jednym głosem. Bo wszyscy Polacy to jedna rodzina. I coraz bardziej docierało do niej, że coś tutaj bardzo mocno nie gra.
-…co… …co jest? – zadała pytanie towarzyszowi i dopiero teraz spojrzała na dużą, męską dłoń, która zwisała jej na ramieniu, równocześnie mocną ją przytrzymując..
– Jak to “co jest?” – prychnął – Jesteśmy na Dniach Naszego Miasta. Święto rozwodnionego piwa i smażonej świni.
– Aha. – przez chwilę wydało jej się, że świat, jak w piosence, zaczyna wirować przed oczami – Nie no… w sumie… spoko…. – zdała sobie sprawę, że formułowanie myśli przychodzi jej z jakąś ogromną, nienaturalną trudnością – Muszę usiąść… Natychmiast…
Na żadnej ławce nie było miejsca, więc usiadła na trawie. Co najwyżej ktoś mógłby pomyśleć, że jest pijana, ale w gruncie rzeczy nie był to niecodzienny widok w tym miejscu i o tej porze. Zresztą – niewiele ją to obchodziło.
Czuła tylko, że niemiłosiernie boli ją głowa. Przejechała ręką po potylicy i wymacała średniej wielkości guza. Siniaka. “To niemożliwe, żebym tak się wczoraj(?) spiła. Przewróciła? Uderzyła o coś głową?”. Ostatnio przecież – czyli jakieś cztery lata temu – kiedy za dużo wypiła, po prostu położyła się do łóżka, a może nawet na jakiejś swojej koleżance i usnęła. I chyba trochę rzygała na jakiś dywan, czy do kwiatków. Teraz nie była w stanie nawet mówić, a co dopiero chodzić. Głowa trzymała się tułowia, jakby zaraz miała spaść z karuzeli. Ponadto miała w niej jakąś niekończącą się pustkę. Świat był absolutnie i coraz bardziej nie na miejscu.
– Zaraz się zrzygam…
– Bez przesady, Agata… – głos był łagodny, ale stanowczy – Przynajmniej nie tu.
Rozejrzała się wokół i dopiero teraz tak naprawdę dotarło do niej to, co przecież rozpoznała już chwilę wcześniej.
Park. Ten sam, tak dobrze znany i bezpieczny dąbrowski park. Aktualnie śmierdzący popcornem, alkoholem, potem i duszoną cebulą. I pomyśleć, że przez cały rok przychodziła tu z wielką chęcią jako dumna obywatelka swojego miasta. Nigdy nie widziała go w takim stadium, bo co roku o tej porze zaszywała się na trzy dni w mieszkaniu. Pomyślała, że był to bardzo dobry pomysł, bo aktualnie czuła nudności i ból całego ciała.
Spojrzała jeszcze na mężczyznę, który po prostu nad nią stał. Pamiętała go, to na pewno, ale nie wiedziała do końca, skąd. Po chwili przypomniała sobie tylko moment, w którym widziała jego rozciętą brew. I znowu poczuła żal, zlewający się w jedno ze stresem i całkowitą dezorientacją.
Jeszcze raz dotknęła siniaka z tyłu głowy. Jednak coś kojarzyła. Mężczyzna, zauważając, że jego kompanka miejskich gier i zabaw marszczy brwi w sposób sugerujący, że usilnie nad czymś się zastanawia, szybko podniósł ją z trawy. Właściwie to wyszarpał. Delikatnie i dyskretnie, ale wyszarpał.
– Idziemy. Wyrzygasz się później…
– …ale… ale gdzie? – wciąż stać ją było tylko na szczątki zdań i słów.
– Na karuzelę. Powoli i bez ciśnienia. Bo chyba nie czujesz się najlepiej.
I, by utrzymać ją w pionie, znów ułożył rękę na jej ramieniu i weszli na chodnik. Szli powoli , a wkoło walały się plastikowe kubki po piwie, niedopałki i opróżnione butelki z akcyzą. Szło się niełatwo ze względu na hordę ludzi, przez którą trzeba było się przepychać i omijać. Zwłaszcza w stanie, w jakim Agata się znajdowała..

Starała skupić się głównie na butach. Gdyby zaczęła zastanawiać się nad tą całą eskapadą, skończyłoby się na ponownym wylądowaniu na trawie lub obrzyganiem sobie ubrania. A nie po to przecież tak ciężko na nie pracowała, by teraz przesiąknęło smrodem wymiocin. I żeby trzeba je było wyrzucić. W dodatku ciągle trapiła ją myśl, że kompletnie nic nie pamięta. Czuła się wyrwana ze świata, zupełnie, jakby to wszystko było snem. Tylko, że zwykle sny miewała raczej piękne, a w tym otaczały ją tylko stragany z plastikowym badziewiem i alkohol. I krzyk. I ludzie. I niby muzyka. Niekończący się odpust. Gdzieś mignął jakiś prezydent, jakiś radny, jakiś działacz. Też woleliby posiedzieć w domu, ale służba nie drużba. Ludzie muszą od jakiegoś czasu zobaczyć władzę z bliska.
Chciała się tylko obudzić lub – jeżeli tak wyglądała jawa – wrócić z powrotem do marzeń sennych.
– Gdzie my właściwie idziemy i po co? – powiedziała nad wyraz trzeźwo.
– Ta wiedza do niczego nie jest ci potrzebna tak właściwie – poczuła nagle lekkie ukłucie w okolicach szyi – Zwłaszcza, że twoja rola skończy się w ciągu – spojrzał na zegarek – jakichś trzydziestu minut. Dobrze się czujesz?
– …
– Nie musisz odpowiadać. Jesteś tak nafaszerowana prochami, że nie potrafisz się nawet wysłowić, a co dopiero się wyrwać, czy zaprotestować. I nie zrobisz tego. Zrobisz natomiast dokładnie wszystko to, co zaplanowaliśmy i co ci zaraz powiem. Pójdziesz na tę największą karuzelę i pewnie kilka razy zobaczysz z góry to twoje miasto, którego tak bardzo nienawidzisz. I… …i w sumie to będzie tyle. Bo potem to już tylko będą zbierać wokoło twoje kawałki. Wymieszane z kawałkami metalu, kawałkami innych ludzi, może jakimś gruzem, czy trawą… No co tak patrzysz? Spektakularna śmierć… Zapamiętają cię przynajmniej… Co jest o tyle zabawne, że przecież jesteś tu tylko dla odwrócenia uwagi… Kiedy wszyscy wpadną w panikę… Tym razem cel jest zupełnie inny. I powiem ci, że pewnie by ci się spodobał. Nienawidzisz go najbardziej. Uważasz, że jest zbędny, że przeszkadza, zabiera przestrzeń, niszczy ekosystem i nie jest dla ludzi… Wiesz, o czym mówię? Wiesz doskonale… I tak się akurat składa, że ja… to znaczy my… jesteśmy podobnego zdania… Więc jutro go już tutaj po prostu nie będzie. I nikt nie będzie chciał bardzo długo nic na tym terenie postawić. Może nigdy. Poza tablicą upamiętniającą… Niestety, prawdopodobnie nie będzie na niej twojego nazwiska… Szkoda, ale trochę by to słabo jednak wyglądało… Nazwisko kata wśród nazwisk ofiar… – w jej oczach pojawił się błysk znaku zapytania – No co? Kto zaraz wysadzi się na karuzeli, a przez cały miesiąc wnosił i rozmieszczał w budynku,  w którym pracuje ładunki wybuchowe? Czyżby sfrustrowana, nienawidząca swojej pracy i niemająca nic do stracenia pracownica? Nie martw się… To nie są jakieś niemożliwe do zdobycia materiały, czy skomplikowane  urządzenia. Nawet ty potrafiłabyś je zdobyć, przygotować i odpalić… Ja wiem, że to tanio brzmi, ale nie jesteśmy jakimiś tam zwykłymi terrorystami. I tylko dlatego ci to wszystko mówię. Bo myślę, że jesteśmy ci to winni. Pomyśl sobie jeszcze, że dzięki tobie nie wystąpi dziś żaden Sławomir, czy Maryla. Cześć i chwała bohaterom! – krzyknął szeptem i uścisnął ją mocniej, po czym nastąpiła szybka seria jakichś przebłysków:
– Dzień dobry, poproszę jeden bilet na centryfugę… …nie, nie… ja się boję… …z naszej dwójki odważniejsza jest żona… …prawda kochanie?… …wsiadaj… …poczekam na dole… zdjęcia ci porobię… …będę miał na pamiątkę…
A potem już tylko jakiś facet pokazał jej miejsce w gondoli, sprawdził pasy i zabezpieczenia, po czym karuzela ruszyła powoli, aby potem zacząć się kręcić coraz szybciej i szybciej. Kręciło jej się w głowie, urywki miasta to pojawiały się, to znikały, coraz bardziej chciało się wymiotować.

Nie mogła więc zobaczyć, że w pewnym momencie nie wiadomo skąd, a właściwie niemal znikąd pojawił się jakiś człekokształtny cień, coś zawirowało i w następnej sekundzie jej oprawca leżał już na ziemi.
Nie mogła też zrozumieć, dlaczego karuzela nagle się zatrzymała.
Mogła natomiast usłyszeć, jak coś pod jej ubraniem delikatnie robi “pyk”.

C.D.N. (27 października)

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *