shaak ti napisała w komentarzu, że „mdli mnie już od opowieści, które wszystkie są takie podobne: młodzi mają w nosie wesele, a rodzice się upierają i jeszcze dyktują, że trzeba zaprosić ciotkę Józię i wuja Franka, których młoda widziała ostatni raz 27 lat temu, jak jeszcze robiła w pieluchy, a młody nie ma pojęcia kto to jest. a dyskusje zawsze się zaczynają tym samym tekstem: „to wasze wesele, więc będzie jak chcecie”. a potem jest jak zwykle”.
…podpisuję się, czym mogę i dopowiadam tylko, że:
…absolutnie mi takich ludzi nie jest żal i jest to tylko i wyłącznie ich wina i problem. że się „dla świętego spokoju” zgadzają. pierdolenie… jeszcze jakoś jestem w stanie i ostatecznie zrozumieć tych, którzy po prostu tak chcą i kwita. ale ci, którzy się męczą i narzekają, bo jak wyżej?
…niech cierpią.
…przez takich ludzi to się nigdy nie skończy. bo oni tak samo zorganizują wesela, komunie, chrzciny i cały ten zestaw imprez znienawidzonych swoim dzieciom. bo tak było i tak ma być. bo wypada. i „raz się w życiu człowiek żeni/wychodzi za mąż”.
…to naprawdę nie jest trudne – powiedzieć: „nie! ja nie chcę i nie będę miał/miała wesela”
…wiem, przerobiłem (oho, dziadzio łokins się wymądrza). to znaczy było wesele, ale odbywało się na fajnym skłocie, przybył, kto i jak chciał. do jedzenia były dwa termosy żurku i chleba. do picia ileś tam litrów bimbru, woda i oranżada. co prawda z rodziny była tylko moja siostra, siostra Oli i śwagry, ale… …no właśnie…
…chyba nie wierzę w rodzinę. w sensie nie wierzę w ludzi, którzy są związani jakimiś tam więzami krwi, a naprawdę są obcymi sobie ludźmi. pisałem już chyba o tym… że bliższą mi rodziną jest przecież ten, którego naprawdę znam, który mnie rozumie, na którego mogę liczyć. a to wcale nie musi być (a najczęściej nie jest) ten sam, w którego żyłach płynie krew wspólnych przodków naszych.
…zdecydowana większość mojej (w tradycyjny sposób rozumianej) rodziny to ludzie, których nie znam, ludzie obcy mi mentalnie, ludzie, z którymi nie zaprzyjaźniłbym się i nie widywał, gdyby nie byli moją rodziną. ludzie, których najczęściej, co tu kryć, nie lubię. albo są mi obojętni.
…wolę nazywać rodziną tych, którzy są mi naprawdę bliscy.
…a najczęściej jest przecież tak, że na wesela się zaprasza przede wszystkim rodzinę, a prawdziwe grono przyjaciół, bliskich nie przychodzi. bo państwa młodych nie stać (a raczej ich rodzice – czyli decydenci i płatnicy w jednym – zadają dwa typy pytań: „no jak? wujka Heńka nie zaprosicie?! no to ja zaproszę. za swoje. będzie wujek Heniek, bo przecież znamy się od lat, a poza tym to jest brat – w dodatku bardzo bliski – cioci Halinki”. i drugie – „a ten to bez sensu, żeby przychodził! to już naprawdę nie ma kogo zaprosić? przecież ani to rodzina ani nikt. poza tym opije się tylko i taki z niego pożytek, bo i w kopertę niezbyt ma co włożyć, a ubiera się i wygląda jak, z całym szacunkiem, szmaciarz. i kto to w ogóle jest?”). w związku z powyższym większość miejsc zajmują jacyś obcy państwu młodym ludzie, więc znowu czują się ci państwo poniżeni. i znowu to tradycyjne narzekanie – miało być moje wesele, jest rodziców.
…powtarzam – absolutnie i w żadnym momencie mi ich nie żal.
…zresztą – odbiją sobie na swoich dzieciach. pozostaje zatem tylko spokojnie i cierpliwie czekać na ten moment. czyli na zemstę.
…na koniec tylko jeszcze, że z powodu braku tradycyjnego tradycyjnego wesela jakoś nikt nie umarł, nikomu nie stała się krzywda. może tylko ktoś się obrazi/ł, że nie dane mu było się napierdolić tej soboty i poprzebywać na łonie rodziny, która przecież jest najważniejsza i na swoim…