Co jakiś czas pokazuje mi się słupki. Najczęściej dotyczą one wszelkiego rodzaju egzaminów, czy jakichś tam wyników. Szkół, klas, nauczycieli. Słupki zdawalności matury, czy egzaminu gimnazjalnego. W skali miasta, województwa, kraju, świata, kosmosu. Słupki informujące, jak który nauczyciel przygotował klasę i jak zdała ona egzamin. Słupki, które mówią, że ta szkoła jest ekstra, a ta beznadziejna.
Nie znoszę!
Po pierwsze – automatycznie mam przed oczami pinkflojdowskie młotki, które maszerują równo i posłusznie. Wyobrażam sobie tych ludzi sprowadzonych do cyferek, którymi władze szkół, gmin, miast mogą się pochwalić. Albo tych, którzy lokują się w ogonie i obrzuca się te słupki (bo to już przestają być ludzie) tonem/wzrokiem co najmniej zniesmaczonym. „O, patrzcie – się mówi – ci tutaj na przedzie bardzo dobrze się uczą i pięknie nam wypadają na egzaminach. Dobrze rokują. Są mądrzy. A ci tutaj, co wleką się w ogonie? Jeśli z tym nic nie zrobimy – marna przyszłość nas czeka”. Albo – „o, tutaj klasa pani Joasi – pięknie zdali wszystkie egzaminy, to jest nauczyciel wspaniały. A to, aż żal patrzeć, wyniki pracy pani Bożeny. No cóż tu dodawać, czysta rozpacz. Niech państwo wyciągną wnioski sami”. Albo jeszcze to – „To jest świetna szkoła/klasa, tam dobrze posłać dziecko”.
Oczywiście trochę koloryzuję, ale generalnie wydźwięk jest raczej właśnie taki.
Nienawidzę wszelkiego rodzaju rankingów i wyścigów. Nawiasem mówiąc, najgorsze są konkursy na piosenkę albo na wiersz. W kilku zresztą miałem okazję brać udział i bez względu na wynik, zawsze był we mnie jakiś taki dyskomfort, jakiś przekąs, niesmak wewnętrzny (oczywiście, najgłupszym wyścigiem, w jakim wystąpiłem były wybory samorządowe, po których powiedziałem, że nigdy więcej).
Jak mawiał pan spod sklepu „wracając jednak do ad rem” – jest, oczywiście, różnica w mierzalności wyników matury, a wartością(???), dajmy na to, wiersza (z jednej strony mamy twarde dane i cyferki, z drugiej – prywatne odczucia jakichś tam komisji), ale nie zmienia to faktu, że się tym wszystkim raczej brzydzę.
Gdyż – weźmy taki ranking szkół. Jedna się plasuje wysoko, druga nisko. Ale jedna jest liceum ogólnokształcącym, a druga technikum czy zawodówką. Selekcja jest już na starcie. Inni ludzie przychodzą do jednego typu szkoły, inni do drugiego. Ale jedni potrafią naprawić samochód, drudzy pieką świetne ciasta, a jeszcze inni są/będą świetnymi informatykami czy prawnikami.
Już w samym obrębie liceum mamy na przykład klasę o profilu matematycznym i humanistycznym. I się okazuje, że w jednej – o dziwo! – świetnie poszła matematyka, a w drugiej polski. Czy to jest wina nauczyciela, że uczył ludzi zorientowanych w taki, bądź inny sposób i jego klasa zdała „gorzej”?
Ktoś powie: „No dobra, w szkołach średnich jest selekcja na początku, ale podstawówki i gimnazja? Tu chyba wszystko zależy od nauczyciela…”.
A jeśli jedna szkoła leży w (przepraszam za te określenia, ale chodzi o obrazowość) „lepszej” dzielnicy, a druga w „gorszej”? Jeśli w jednym rejonie odsetek bezrobocia, alkoholizmu, rozbitych rodzin, patologii jest duży, a w drugim znikomy? Pomijam już akcję pt. „korepetycje” (jeśli jestem słabym nauczycielem albo trafię na słabszą klasę, ale będzie ich stać na korepetycje, to sukces murowany. Tylko czyj?).
Jeśli wreszcie – choćby na przestrzeni szkoły – w jednej klasie trafi się drużyna, której się chce, która potrafi, a drugi na totalnych leserów, których ulubionym szkolnym przedmiotem jest telefon komórkowy, to nie ma takiej opcji, żeby klasa (a co za tym idzie w powszechnym rozumieniu – nauczyciel) osiągnął lepszy wynik. Kiedyś zostałem pochwalony, że moja klasa zdała egzamin gimnazjalny na poziomie najlepszym w historii szkoły. I bardzo się cieszyłem i byłem dumny. Ale prawda jest też taka, że to była klasa, której koń zamiast nauczyciela nie przeszkodziłby w osiągnięciu tego wyniku.
No właśnie – wynik. Czasem mam wrażenie, że tylko on się liczy. Że się zapomina, że to wcale nie on jest najistotniejszą sprawą (tak, wiem – współczesnym kluczem do kariery jest dobre wykształcenie, a więc świetnie zdana matura, dobre studia i tak dalej). Na egzaminie na stopień nauczyciela dyplomowanego jeden z egzaminatorów zadał mi takie pytanie: „Widzę, że na przestrzeni lat pracował pan w wielu bardzo różniących się od siebie szkoła. Co było dla pana największym sukcesem?”.
Ponieważ szkoły/środowiska są różne – w jednej sukcesem jest to, że uczeń wygra konkurs, a w drugim, że ma zeszyt albo w ogóle przychodzi na lekcje.
Ale tego nie pokaże żaden słupek…