13.04.2017
Autorzy dzisiejszego tekstu zastrzegają, że bardzo bali się tego tematu. Jak mówią, jest on tak wyjątkowy i bliski ich sercom, że bali się oskarżeń o subiektywizm i sentymentalizowanie. Z drugiej strony tak nieuchwytny, że ich obawy budziła niemożność całkowitego go uchwycenia. Czy im się udało? – oceńcie Państwo sami.
„Na Dziewiątym, gdzie ulica jest Furmana
Stoi chata, cała z drewna zbudowana,
Wokół szpaler pięknych kwiatów jest kwitnących,
w środku basen – otoczony przez pijących”
(fragment piosenki Jacka Zasuchy, przywołany z pamięci przez K. Świerczewskiego)
Pamiętam, że Zysiek, który w tych czasach miał z nas wszystkich największą pojemność, przyjeżdżał zawsze do „Chaty…” godzinę wcześniej. Wsiadał na Zagórzu w autobus 182, wysiadał na Trzydziestym, wkraczał do lokalu, zamawiał piwo i zajmował stolik na dworze. Miało to swoje następstwa zarówno dla niego, jak i dla nas. Po pierwsze – jak już wspomniano – umiał więcej, po drugie – kiedy przyjeżdżaliśmy, mieliśmy pewność, że zawsze będzie gdzie usiąść. I znowu – z jednej strony miało to znaczenie jednostkowe – kiedy przyjeżdżaliśmy, Zygu kupował piwo drugie, a my pierwsze i byliśmy na zbliżonym do siebie poziomie. Z drugiej – sytuacja miała ogromne znaczenie logistyczne. Gdyż do następnych autobusów (jeżdżących dokładnie co godzinę – 604 lub właśnie 182) przy „Diamencie” (na Kościuszki, przystanek przed Dworcem PKP) wsiadała naprawdę chmara. W ciepłe piątkowe popołudnia/wieczory panował w nich (nad)zwyczajny ścisk. Na ulicy Furmana autobus pustoszał, a niedawni pasażerowie biegli 100 metrów w stronę ulubionego lokalu, aby zdobyć jakieś krzesełka czy stoliki. Gołonóg miał chyba łatwiej (tak naprawdę to wszyscy mieli łatwiej, bo przecież nie były to jakieś hektary i podróż przez „puszcze i sawanny Kamerunu”, ale ten autobus też miał swój urok), bo chodziło się na nogach. Z „Brodway’u” wystarczyło przejść przez tory (jeden z powrotów z „Chaty…” tą drogą zakończył się tragicznie) i było się na miejscu.
Z powyższego można by wyciągnąć kolejno trzy wnioski: ludzie jeździli się tam przede wszystkim upić; lokal był malutki i mizerny; każdy bywalec funkcjonował w swoich „stoliczkowych” grupach. Wszystkie trzy na szczęście są fałszywe.
Zanim je jednak obalimy, cofnijmy się na moment do krótkiej historii tego miejsca. „CHATY U BRATA”. A skoro tak, to musimy zacząć od Braci. Borowców. Ireneusza i Grzegorza. Pamiętacie początki „Remixu”? Tu było podobnie. Bracia nigdy nie myśleli o tym, żeby założyć „lokal gastronomiczny” czy jakikolwiek inny. Jeden pracował w „Budostalu” i nawet nie było tak źle, ale zdarzyło mu się wyjechać na miesiąc do Beneluxu i, kiedy wrócił po roku, był już innym człowiekiem. Do swojej pracy nijak nie chciał wracać. Drugi przez rok był górnikiem, ale – jak mówi jego brat – „spotkał się tam z takim bezmiarem chamstwa, że nie dał rady, stwierdził, że to bez sensu i odpuścił”. I podobnie jak w historii naszego sklepu muzycznego – zaczęły się kombinacje i pomysły. Bo przecież coś trzeba było robić. Złożyło się tak, że teść Grześka miał na działce przy ulicy Furmana niedokończony dom. Domecek właściwie. Niedokończony w tym sensie, że wszystko było zrobione do połowy. Połowa schodów, połowa podłóg, połowa dachu… Pół-domek i półśrodki. „No to co? Obejmujemy i zakładamy knajpę. Będzie dobrze, będzie cacy”.
I było trochę jak w filmach animowanych lub familijnych – zakasali rękawy, „zatrudnili” przede wszystkim siebie, rodzinę i różnych znających się na rzeczy znajomych i zaadaptowali lokal. Zajęło im to MIESIĄC! Nie wnikając specjalnie w szczegóły, ale nadmieniając, że pierwsze schładzarki do piwa były tak naprawdę przerobionymi schładzarkami do mleka, „Chata u Brata” odpaliła rakietę w okolicy roku 1990 (o tym, dlaczego nie wiem tego dokładnie, mówi kolejny akapit). Ale jak już odpaliła, to poszło naprawdę ostro.
„Chata u Brata” nie była szczególnie dużym lokalem i z zewnątrz wyglądała nad wyraz niepozornie. Dodatkowo, w dokumentacji firmowej była opisana dosyć zwyczajnie i po prostu – „Chata u Brata. Piwiarnia”. Budynek w kształcie góralskiej chatynki proponował jednak kilka pomieszczeń w środku – „na dole”, „nad schodami” i dobudowane w okresie prosperity – jedną dużą salę ze stołem bilardowym i jedną malutką – z fliperem i piłkarzykami. I już. Koniec atrakcji.
Generalnie – Irek Borowiec nie jest łatwym rozmówcą. Jest niezwykle dobrym, ciepłym i inteligentnym człowiekiem, ale na większość moich pytań dotyczących początków, imprez i wspomnień odpowiada ze śmiechem: „No co ja mogę powiedzieć? Fajnie było. Dobrze…”.
Jest skromny. Zbyt skromny. Bo to, co zrobili na Furmana, w pewnym sensie naprawdę wielu z nas uformowało. Robię więc sondę/rozpytanie wśród znajomych. Bo jak się tak zastanowię, to większość przyjaźni z tamtych czasów (a może w ogóle) pochodzi właśnie z „Chaty…”. Nie tylko moich. We wspomnieniach przeważa autentyczny entuzjazm i wzruszenie. Pierwsze z brzegu:
Ewa: „To jedyne miejsce na tym etapie mojego średnio długiego życia, w którym czułam się naprawdę „na miejscu” … Aż mi się wilgotno w oczkach zrobiło.”
Ola: „Nie było potem, nie ma i nie będzie już takiej knajpy! Chatki osadzonej w specyficznym klimacie, specyficznych czasach z za…stymi ludźmi… Tłumy ludzi, niezapomniany smak piwa, wiele przyjaźni, wiele historii. Myśl o spędzeniu tam późnego popołudnia dodawała odwagi, żeby zwlec się rankiem z łóżka i przeżyć ten dzień”.
Edyta: „Wyjątkowość tego miejsca polegała na tym, że mogłam iść tam całkiem sama, bo wiedziałam, że tam będą wszyscy, z którymi chciałam się spotkać. Tam też poznałam mojego męża.”
Robert: „Pamiętne czasy… dobra zabawa, zimne piwko, hamburgery z pysznym sosem (czasami, jak brakowało kasy, to nawet bez mięska)… doborowe towarzystwo… i nawet graliśmy tam jeden koncert… było SUPER!!!”
Trudno się z tym wszystkim nie zgodzić. Kto bywał, ten wie i pamięta, kto nie miał tej możliwości, powinien poznać kilka faktów. „Chata u Brata” nie była jakoś szczególnie dużym lokalem i z zewnątrz wyglądała nad wyraz niepozornie. Dodatkowo, w dokumentacji firmowej była opisana dosyć zwyczajnie i po prostu – „Chata u Brata. Piwiarnia”. Budynek w kształcie góralskiej chatynki proponował jednak kilka pomieszczeń w środku – „na dole”, „nad schodami” i dobudowane w okresie prosperity – jedną dużą salę ze stołem bilardowym i jedną malutką – z fliperem i piłkarzykami. I już. Koniec atrakcji. Bez telewizora i (o zgrozo!) bez Wi-Fi. Za to z legendarnymi, otwartymi i przyjacielskimi pracownikami (często byli oni równocześnie, wcześniej lub później bywalcami lokalu) – Paniami: Krysią i Mariolą, Sylwią „Sylwestrem”, Moniką, Agnieszką, Marzeną, Edytą, Kasią, Pafciem, Oskarem, Marcinami, Jurkiem. Ze sprzedażą papierosów na sztuki. Sylwia mówi, że w „Chacie…” się nie pracowało, w „Chacie…” się żyło – kiedy kończyłam poranną zmianę, nie wracałam do domu – po co? Wszyscy przecież byli na miejscu…”
Czujny czytelnik zada tu pytanie – „skoro napisano wcześniej, że do lokalu przychodziły takie tłumy, jak zatem ci wszyscy ludzie się tam mieścili?”. Odpowiedzi mam dwie. Pierwsza brzmi – nie wiem. Ale się mieścili. W ciasnocie, kilometrowej kolejce do baru i ubikacji (mężczyźni mieli lepiej, bo istniała też ściana płaczu w małym budynku zbudowanym na kształt komórki i stojącym na dworze), wędzeni w dymie „Marsów” i „Zefirów” (bo w przecież w tych na maksa niezdrowych i niehigienicznych czasach można było palić wszędzie). Inna sprawa jest taka, że w sezonie zimowym ludzie często przenosili się do lokali w Centrum – „Palety” czy „Partii” – i wszędzie można było znowu zobaczyć znajome buzie. Odpowiedź druga wynika z tajemnicy „ogródka”. Bo ten akurat był duży. Bardzo. I w ciepłe dni/piątki/weekendy naprawdę i dosłownie (bo nie ma w tym zdaniu cienia przesady) pękał w szwach. W pewnym momencie doszło do absurdalnej sytuacji, że nie wszyscy mogli zostać wpuszczeni, gdyż miejsca po prostu brakowało i sytuacja niemal wymykała się właścicielom spod kontroli. Aby rozładować kolejki, organizowano wtedy dodatkowy (można powiedzieć polowy) bar na dworze, a przy bramie stawał jeden z pracowników i reglamentował wejścia. Zasada była prosta – jedna osoba wychodzi, jedna wchodzi. A przed bramką kłębił się tłum i często od dobrej woli czy bliższej znajomości „selekcjonera” (pozdro Pafciu!) zależało, kto wejdzie, a kto nie. Oczywiście najczęściej kończyło się to i tak w ten sposób, że jakimś dziwnym trafem wszyscy się ze sobą mieszali, brama niekoniecznie się domykała, niektórzy wchodzili bokiem niedokładnie ogrodzonej działki lub siadaliśmy na krawężniku przy ulicy i tam kwitło dalsze życie towarzyskie.
Bo było tak, jak wspomina Ewa – nie trzeba było się z nikim umawiać. Po prostu wychodziło się z domu i jechało do „Chaty…”(dobre, nie?). I wszyscy już tam byli lub dostarczali się później. Często zastanawiałem się nad tym fenomenem. Cóż takiego nam oferowano, że potrafiliśmy odłożyć wszystko i „gotowiśmy [gnać], lecieć, pędzić [na ratunek nieszczęsnemu królowi”] (to przecież wtedy wielu z nas poznało „Ferdydurke” i Gombrowicza w ogóle). Myślę sobie, że podstawową, wbrew pozorom, zaletę stanowił fakt, że lokal był usytuowany jednak na obrzeżach i szansa na spotkanie rodzica czy nauczyciela była niewielka (co oczywiście nie zmienia faktu, że często widywano tam znanego profesora jednego z dąbrowskich liceów). Oczywiście nasi rodzice czy nauczyciele wiedzieli o tym lokalu (któż o nim wtedy nie wiedział?) i nie pałali doń taką miłością, jak my. W dorosłym świecie krążyły legendy, że narkomania, pijaństwo, ruja i poróbstwo. Dziś myślę, że z jednej strony przede wszystkim martwili się o nas, z drugiej może trochę (choć tu pewnie przesadzam) nam zazdrościli. Że gdzieś jest świat, który tak bardzo nas pochłania. I znowu oddając sprawiedliwość i tłumacząc pewne rzeczy, muszę napisać, że nie ulega wątpliwości fakt, że był alkohol (wszak piwiarnia). Pamiętam też równocześnie, że właściciele zawsze dość skrupulatnie pilnowali, żeby nie sprzedawać go niepełnoletnim (pamiętam obrazki, w których przed/za nieletnim, któremu piwo kupił uprawniony do tego kolega, znienacka pojawiał się jeden z pracowników, zabierał kufel i ostentacyjnie wylewał jego zawartość na kamienie, którymi ogródek był wysypany; byli też tacy, którzy wlewali ją bezpośrednio do środka siebie). Inne używki, czyli w tym wypadku marihuana, tak jak i dzisiaj – jeśli ktoś chciał, była wszędzie. Polityka baru była jednak podobna, jak powyżej – „palisz – wypad”. Gdziekolwiek. Choćby pod transformator. Napisałem „obrzeża”. Nie było to jednak miejsce na końcu świata, do którego nie można było dotrzeć. Autobusem to raptem cztery przystanki od centrum, z buta jakieś 20 minut. Innym powodem popularności lokalu mogła być właśnie jej przestronność (zwłaszcza w ciepłe dni).
Przede wszystkim jednak, najważniejszą rzeczą była możliwość przebywania z drugim człowiekiem. Rozmawiania z nim, śmiania się, kłócenia. Wspólnego słuchania wspólnej muzyki (nie tylko mechanicznej – pamiętne są koncerty takich zagłębiowskich kultów jak Skankan, Rzeka, Valhalla czy Nierealne Warzywa). Kochania go. Bliźniego swego. Tak bardzo czuliśmy się tam, jak u siebie. Bo może po prostu byliśmy u siebie. Sobą. I bezpieczni. Co osobiście, z powodu wrodzonego tchórzostwa i niechęci do jakiejkolwiek formy agresji, cenię sobie nad wyraz.
A przecież to także ten czas, kiedy nieopodal wciąż toczyły się wojny osiedlowe i na przykład z cudem graniczyło bezpieczne przejście mieszkańca Mydlic przez osiedle Kasprzaka. A przecież to wciąż czas subkultur – punków, metalowców, depeszów, skinheadów czy – powiedzmy – kolejnej fazy hipisów. Nie przypominam sobie, żeby w „Chacie…” przebiegała jakakolwiek linia frontu czy podziału. Pamiętam natomiast doskonale, jak grałem w piłkarzyki z Kapo (który nie ukrywał swoich mocno radykalnych poglądów dotyczących nas, „brudasów”), pamiętam, że rozmawialiśmy ze sobą, pamiętam, że się lubiliśmy. Wszyscy zresztą. Było dobrze. Stanowiliśmy wszyscy kolejną wspólnotę, rodzinę(?). Może zresztą stanowimy ją do dziś… Bo wciąż mam nadzieję, że nie jesteśmy tylko znajomymi na fejsie… To tam zawiązywały się przyjaźnie na całe życie. Miłości i zakochania. Poznawały się dzisiejsze małżeństwa. Sylwia wspomina – „w „Chacie…” poznałam mojego… Tatę, z którym nie miałam kontaktu od wielu lat, geny nas sprowadziły do tej samej knajpy”.
Jak w każdej z tych historii, tak i tutaj zastanawiałem się często – czemu nie ma już „Chaty…”? Czemu się skończyło? Czemu upadła? I jak zwykle odpowiedź nie może być jednoznaczna. Bo możemy powiedzieć, że otwarto inne lokale w centrum. Możemy utyskiwać, że właściciele nie dbali o rozwój i urozmaicenie działalności lokalu. Możemy też mieć pretensje do siebie czy ogólnie do życia. Że nie mamy już czasu i możliwości tak często się tam spotykać. To trochę tak, jak z kinem „Ars” czy „Remixem”. Wściekaliśmy się, że zabiły je multipleksy, a pytanie, które pozostawię otwarte, brzmi – czy wszyscy nie przyłożyliśmy do tego ręki?
Wysłaliśmy ten tekst Irkowi Borowcowi. Żeby sprawdził, czy czegoś nie przekręciliśmy. Odpisał, między innymi, że nie zrobili tam z Grześkiem żadnego biznesu, „jednak te kilkanaście lat to dla nas też była jazda na maksa. A na koniec chcę powiedzieć, że zawdzięczam Wam, moim klientom, przyjaciołom, znajomym przynajmniej tyle samo, co Wy Chacie…”
Robert Strzała,
współpraca Marcin Borecki
P.S. Zdajemy sobie sprawę, że ta krótka historia jest tylko „wierzchołkiem góry lodowej”. Wiemy, że można by było jeszcze dużo, dużo, wciąż i czujemy sami ogromny niedosyt. Napiszcie z nami dalszy ciąg i nowe wątki tej historii. A może macie jakieś zdjęcia z tego miejsca i czasu?
Marcin Borecki wspomina swoją przygodę z „Chatą”
Miałem tę przyjemność przecierać szlaki, bo jeżeli się nie mylę, to jako pierwszy, stały bywalec Chaty z rocznika 70. plus stanąłem za jej barem w 1994 roku. Byłem w siódmym niebie. No bo jak może czuć się ktoś, kto pracuje w miejscu, w którym wcześniej spędzał każdą wolną chwilę, otoczony przez znajomych bliższych i dalszych (ale wszystkich tej samej proweniencji), mając dostęp do piwa za pół ceny w ramach zniżki pracowniczej, a na śniadanie, obiad i kolacje, hamburgery ze słynnym sosem pewnej firmy, którym w tych czasach polewało się wszystko, bez wyjątku. Po prosto bracia płacili mi za moje hobby, a praca była nieustającą imprezą.
Wbrew pozorom knajpa żyła od rana, i w tym czasie nie odwiedzali jej tylko wagarowicze. Był to czas, kiedy jej progi przekraczały grube ryby dąbrowskiego biznesu. Pili dużo wódki, dawali dobre napiwki i rozmawiali o rzeczach, które nie do końca rozumiałem. Rano wpadał też słynny Senior i zamawiał klasykę, czyli Szturmowca – piwo z wrzuconą do kufla setką wódki. Zawsze na miejscu był chaciany rezydent, Jurek Pustak, niestety już nieżyjący.
Jednakże prawdziwa jazda zaczynała się wieczorami. W weekendy do Chaty pielgrzymowały tabuny ludzi, nadciągające grupami z pobliskiego przystanku autobusowego, tudzież na nogach ze wszystkich stron. Towarzyszyła temu dobra muzyka, płynąca z głośników na dworze, więc było to wszystko jak namiastka koncertu lub festiwalu, którymi wtedy żyliśmy i odliczaliśmy dni do kolejnych. W piątki dochodziło do sytuacji, kiedy musieliśmy zamykać bramę i czekać aż ktoś wyjdzie, aby wpuścić kolejną ekipę. Pamiętam ludzi rzucających się do wynoszenia z ciężarówki beczek z piwem, aby tylko dostać się do środka. Pamiętam spryskiwanie przez dziurkę od klucza lodowatą wodą z węża delikwentów regularnie usypiających w ubikacji. Pamiętam koncerty mniejsze i większe, mecze na szczycie w piłkarzyki, notoryczne zjazdy na tyłku ze stromych schodów z piwem w ręce, zwane popularnie grzebieniem. Pamiętam długie kolejki do baru, gwar jak w ulu, salwy śmiechu, spotkania organizacyjne przed wakacjami. Wszystko co ważne, działo się tam. Pamiętam, że było luźno, beztrosko, inaczej niż teraz.
Myślę, że w dużej mierze uczęszczająca tam wtedy społeczność to dzisiejszy „gorszy sort”. Ludzie niepokorni, kolorowi, niegodzący się na kompromisy, ceniący szeroko rozumianą wolność. Ludzie, którzy byli gdzieś z boku systemu, a Chata była ich azylem. Wielu z nich piastuje dzisiaj mniej lub bardziej eksponowane stanowiska. Większość jednak po prostu robi swoje, nie daje ciała i tęskni za tamtymi czasami i ludźmi. Myślę, że staramy się po prostu żyć zgodnie z prostymi zasadami zawartymi w jednym z tekstów Kazika, lidera zespołu „Kult”, którego twórczość nas wtedy kształtowała:
Idę prosto, nie biorę jeńców żadnych
Idę prosto, dopóki sam nie padnę
Idę prosto, to jest powód do troski
Idę prosto, mam w dupie obie wasze Polski
Idę prosto, nie zbaczam ni w lewo ni w prawo
Idę prosto, to dawno już nie jest zabawą
Idę prosto, nie biorę jeńców żadnych
Idę prosto, dopóki nie padnę.
Czego Wam Chaciarze i sobie również życzę.
Marcin Borecki