Jakoś tak wyszło, czyli o „Remixie”

16.02.2017

link do tekstu ze zdjęciami #AlternatywnikDąbrowski

 „Pamiętam jak dziś”, że podczas jakichś wakacji moja mama i siostra gdzieś wyjechały i zostaliśmy z ojcem sami na chacie. Jakiś tydzień może. Ponieważ ojciec był człowiekiem dosyć wyluzowanym (co finalnie go zabiło) i za kołnierz nie wylewał, trochę wtedy się włóczyliśmy po mieście, a na obiad jadaliśmy lody w lodziarni na 3-go Maja. Pewnego dnia zaprowadził mnie do sklepu „ELVIS” mieszczącego się u zbiegu ulicy Górniczej i (wtedy) 27 Stycznia (dzisiaj Legionów Polskich). I oszalałem. Kasety, plakaty, naszywki, koszulki, plakietki. Tata chyba wtedy kupił sobie kasetę „Harmony Corruption” Napalm Death (wciąż nie do końca rozumiem, czemu to granie kojarzyło mu się z Hendrixem), a ja dostałem VHS z zapisem koncertu „Live After Death” Iron Maiden. Szaleństwo. Plakietek, koszulek, naszywek, plakatów, kaset.
Nie pamiętam, kiedy zorientowałem się, że jest „REMIX” („Elvis” prowadzili znajomi ojca, więc jakoś tam chodziłem częściej na początku). A przecież istniał już wtedy. Pojawił się w styczniu 1990 przy ulicy Sienkiewicza. Pojawił się, oczywiście, nie samoistnie. Założycielem, siłą sprawczą i motorem napędowym „Remixu” był i na długie lata pozostał ROBERT CEBO.
W sklepie panowała niezwykła atmosfera, sprzedawcy byli otwarci i potrafili rozmawiać godzinami o muzyce. Ich niezaprzeczalnym atutem był fakt, że niemal każdy słuchał czego innego, wzajemnie więc się uzupełniali i świat muzyki nie miał przed nimi specjalnych tajemnic.
Po ukończeniu dąbrowskiej „dwójki” (czasem mam wrażenie, że wszyscy tam chodzili), czyli dzisiejszego Zespołu Szkół Technicznych, rozpoczął pracę w FSEMM „Silma”, ale – jak to często z ludźmi ruchliwymi i niepokornymi bywa – długo nie wytrzymał. „Kiedy zobaczyłem, na czym polega moja praca, kiedy zastanowiłem się nad tym, że mam w niej i nad nią spędzić resztę życia, pewnego dnia po prostu do niej nie poszedłem. I musiałem zająć się czymś innym. Jakoś specjalnie długo się nie zastanawiałem, a tak się szczęśliwie złożyło, że właśnie weszła w życie tzw. Ustawa Wilczka – wspomina Robert. Mieczysław Wilczek był ministrem gospodarki w rządzie Mieczysława Rakowskiego, a wprowadzoną przez nich w grudniu 1988 roku ustawę o działalności gospodarczej w niewielkim uproszczeniu można streścić tak: „co nie jest zabronione, jest dozwolone, a podatek obrotowy wynosi 1%”. Żyć, nie umierać.
Robert działalność gospodarczą zaczął od wymiany i handlu kasetami VHS (rzecz rozgrywała się na targowisku na Redenie). W wielu domach pojawiły się bowiem w tym czasie magnetowidy, a nie było oficjalnych sklepów z kasetami. Przywożono je więc autokarami z Wiednia i Berlina Zachodniego. „Ile miałeś, tyle sprzedałeś. Nikt nie oszukiwał, nikt nie kradł. Nikomu się to po prostu nie opłacało, a wszyscy działali w granicach prawa”.
Filmy kupowano i wymieniano na targowiskach i wszelkiego rodzaju giełdach. Czasami opis się zgadzał, czasami nie. Z tego co pamiętam, nikt się tym chyba zbytnio nie przejmował. Najważniejszy był fakt, że oglądało się film „na video” i jak teraz sobie pomyślę, jakimi paściami się wtedy paśliśmy, to sam sobą jestem zdegustowany. Zresztą trzy pierwsze tytuły, które przychodzą mi do głowy, mówią same za siebie: „Krwawy sport” z Van Damme (czyli po prostu z Wandamem), „Dziewczyna z komputera” – komedia o kolesiach, którzy wrzucili do komputera wycięte z gazet części ciała i wyszła im idealna laska, czy wreszcie „Bawarskie przypadki” (komedia erotyczna produkcji RFN!). No to proszę sobie przypomnieć albo wyobrazić.
Na targu nie zagrzał jednak Robert miejsca. Miał bowiem pasję. Muzykę dyskotekową. Wiedział równocześnie, że: na samej dyskotece „nie popłynie”; na muzyce się zna (choć nie wszystkiego słucha) i ją kocha; wychował się na audycjach Beksińskiego, Gaszyńskiego i Fabiańskiego. I przede wszystkim wiedział, że znalazł swój pomysł na życie. Bo – jak kilka razy w czasie naszej rozmowy powtarza – „wiem, że to jest banalne, ale naprawdę najważniejsze jest robić to, co się kocha. A ja po prostu kocham muzykę, w sumie każdą”. Nie bał się, że mu się nie uda. Miał 21 lat i nie przyjmował do wiadomości, że coś może pójść nie tak. A gdyby poszło? „Najwyżej zostałbym z tymi wszystkimi kasetami i bym sobie słuchał”.

Przez kolejnych 10 lat sklep „Remix” był więc sklepem prowadzonym z ogromną pasją i niesłychaną fachowością. Wszystkich sprzedawców, którzy tam pracowali – Gośka, Oliwia, Arek, Jarek, Marcin, Fabian, Krystian – łączyło jedno: SŁUCHALI MUZYKI. Nie w tle. Nie w czasie jazdy samochodem. Cały czas, z uwagą i zaangażowaniem. Co ciekawe i istotne, ich gusta często nie były zbieżne i kiedy zaczęło dochodzić na tej płaszczyźnie do konfliktów – Robert wpadł na bardzo proste rozwiązanie. Każdy miał swoją wieżę i każdy słuchał sobie tego, czego chciał. Bo zapomniałem powiedzieć o tym, że „Remix” bardzo szybko się rozrastał. Na samym początku było to jedno pomieszczenie z kasetami, ale już od 1991 roku potrzebne były pomieszczenia dwa (w jednym kasety, w drugim płyty), aż wreszcie właściciel musiał wynająć drugi lokal i przy Sienkiewicza sprzedawano płyty i koszulki, a zaraz za rogiem przy Okrzei – tylko kasety. W czasach świetności sklep oferował ponad 3000 tytułów kaset i 1500 płyt i liczono się z nim nie tylko w okolicy. Robert opowiada na przykład, że zdarzało się im wpływać na listy przebojów.
Listy układali w środy. Żeby były na sobotę. No i dzwonili do nas często z zapytaniem, co się w tym tygodniu najlepiej sprzedaje. I nie zawsze odpowiadaliśmy zgodnie z prawdą. Bo na przykład coś nam zalegało. To mówiliśmy, że to hit. I oni się dziwili, ale wrzucali info na taką listę. Po weekendzie mieliśmy pewność, że album się sprzeda.
Najczęściej było jednak inaczej i kasety/płyty rozchodziły się w niebywałym tempie. Niepobitym rekordem pozostaje czarny album zespołu Metallica, po który w dniu premiery ustawiła się pod sklepem kolejka (och, marzy mi się kolejka pod muzycznym lub księgarnią)! W ciągu jednego dnia, a właściwie kilku godzin, sprzedano 990 płyt! Gdyby wziąć pod uwagę tylko Dąbrowę, to kupił ją co 140 mieszkaniec miasta. Bestsellerami były też płyty Pink Floyd, Rammsteina, Leonarda Cohena, RATM, Nirvany (i całej sceny grunge), debiutancka płyta Liroya (nie dało się jej wtedy chyba nie słyszeć), soundtracki i – czego siostra Roberta Gosia Cebo-Solich nie może przeżyć i miewa na tym tle koszmary – płyta zespołu ERA z przebojem „Ameno”.
Tym jednak, co wszyscy – bez względu na to, po której stronie lady stali – wspominają i podkreślają, nie była sprzedaż lub jej brak, a to, co mnie osobiście najbardziej w alternatywnikowych historiach interesuje. I – tak, wiem, że się powtórzę i będę nudny – ale była to wspólnota. Nie zwykły sklep, do którego się przychodzi, kupuje, wychodzi i często nie wraca, ale także sposób na dzielenie się pasją, wiedzą i informacjami. Bo przecież spotykali się tu sami pasjonaci. Więc napędzali się i nakręcali nawzajem. Zawierali znajomości i przyjaźnie, które przetrwały do dziś.
Choć oczywiście bywało i inaczej. Pracownicy ze wzruszeniem wspominają zagubionych rodziców, którzy, chcąc sprawić radość swoim dzieciom, przychodzili do sklepu z (pełnymi błędów i fonetycznych zapisów nazw) listami do św. Mikołaja. Po jednej z takich wizyt jedna z mam wróciła z awanturą, że na kasecie video z koncertem Pauli Abdul, jest nagrane tylko 15 minut tego koncertu, resztę zaś taśmy zajmuje… film pornograficzny. Ona mogła już więcej w „Remixie” się nie pojawić i chyba nie ma się czemu dziwić.

Wszyscy moi rozmówcy i wspominający (którym niniejszym serdecznie dziękuję), podkreślają, że w sklepie panowała niezwykła atmosfera, sprzedawcy byli otwarci i potrafili rozmawiać godzinami o muzyce. Ich niezaprzeczalnym atutem był fakt, że – jak już wspomniałem – niemal każdy słuchał czego innego, wzajemnie więc się uzupełniali i świat muzyki nie miał przed nimi specjalnych tajemnic. Gosia (która, kiedy sklep startował, chodziła jeszcze do liceum plastycznego i w weekendy sprzątała bratu za kasety, a później stała się długoletnim i pełnoprawnym pracownikiem) wspomina pana, który przyszedł kupić disco polo, „wie pani, coś łatwego, żeby nóżka chodziła”, ale po długiej rozmowie i wspólnym przesłuchiwaniu płyt, finalnie kupił… jazz.
Zresztą nie tylko klienci uczyli się od pracowników. Przepływ wiedzy był, oczywiście, obustronny. I tak słuchający dyskotekowych kawałków Robert mówi, że do dziś ogromnym szacunkiem darzy wszystkich ówczesnych fanów metalu, którzy o swoich idolach wiedzieli absolutnie wszystko i którzy byli absolutnie oddani tej muzyce. I – choć sam fanem nigdy nie został – zdarza mu się posłuchać ostrzejszych dźwięków. Pamiętam do dziś ten obrazek: metalowcy rozmawiają o muzyce z gościem, który siedzi w dyskotece (a przecież takich nazywało się wtedy „dyskomułami”), a wszystko odbywa się we wzajemnym szacunku i zrozumieniu. Rozmawiają, słuchają, dzielą się. Wpływają na siebie nawzajem.
Największą metamorfozę przeszła chyba wspomniana wyżej Gosia, która weszła do sklepu jako punkówa, a po kilku latach wyszła jako zagorzały fan jazzu, muzyki instrumentalnej, progresywnej i szeroko pojętej alternatywy. Stali klienci mieli w sklepie zapewnione zniżki i przychodzili doń do końca. Przyprowadzali dzieci i kupowali im koszulki. Takie same, jakie sami nosili 10 lat wcześniej. Organizowano imprezy typu Halloween czy spotkania z zespołami (Radek Wilk wspomina na przykład podpisywanie płyt przez Christ Agony). Ważny element stanowił też fakt, że relacje nie kończyły się w sklepie. Popołudniami i weekendami wszyscy spotykali się w parku albo w knajpach – „Partii” czy nieodżałowanej „Chacie u Brata”. I – tak, powiem to jeszcze raz – świadomie czy nie: stanowili i tworzyli wspólnotę.
Żeby jednak nie było tak różowo, Oliwia, „której życiem jest metal, a w żyłach płynie rtęć” mówi, że jej najgorszym typem klienta był „ktoś, kto przyszedł cię tylko wkurwić. Wiesz, że nic nie kupi, tylko przyszedł sobie posłuchać swojej ulubionej muzyczki w stylu disco polo, techno, hip hop, a ty z pełną świadomością tego, że po przesłuchaniu nastu kaset, będziesz miał traumę, z uśmiechem na ustach (tak mi się przynajmniej wydawało, że się uśmiecham), serwujesz mu cały zestaw chłamu, który posiadasz na półce sklepowej.” Plagą byli też złodzieje (największą finansowym ciosem była kradzież całej puli biletów na „Mayday”), z którymi doskonale radziła sobie drobna Gosia.

Robert mówi, że „Remix” zabiły dwie rzeczy. Pierwszą, oczywiście, był szeroki dostęp do Internetu, drugim otwarcie C. H. „Pogoria” w samym centrum miasta i właściwie po drugiej stronie ulicy. Od ekipy Alternatywnika dodam, że wydaje nam się, iż dziś ludzie po prostu nie potrafią już wąchać okładek (często nawet nie wiedzą, jak okładka wygląda), nic im nie mówi zapach farby drukarskiej, nie umieją głaskać płyt czy ustawiać ich na półce. Klienci powoli odpływali, a właściciel wraz pracownikami powoli zmniejszali swój asortyment. Sklep przebranżowiono na zabawkowy, ale i to nie na wiele się zdało.
Finalnie lokal zamknięto w 2014 i choć Robert się nie poddaje i w wersji „lotnej, czyli bez siedziby” prowadzi sprzedaż płyt winylowych, do dziś z rozrzewnieniem wspomina czasy, kiedy muzyka była dla ludzi WAŻNA. A na pewno ważniejsza niż aktualnie. Jak bowiem mówi „w latach 90. ludzie kupowali za własne, odkładane lub zarobione pieniądze i SŁUCHALI, dziś ściągają i nie przywiązują wagi. Zbierają tylko i katalogują w komputerach i telefonach”.

Zadałem jeszcze pytanie: czy mieliście wtedy poczucie misji? Czy zdawaliście sobie sprawę, że działalność „Remixu” miała wpływ na rozwój muzyczny wielu ludzi i – gdyby nie „Remix” – być może wielu byłoby teraz na zupełnie innych terytoriach muzycznych? Wszyscy odpowiedzieli, że nie. Że to była najlepsza praca w ich życiu. Że dobrze się przy tym bawili, rozwijali i było po prostu fajnie. Kasa też się zgadzała. Ale żeby od razu misja, to chyba trochę przesadzam.
Po dłuższym jednak namyśle wszyscy dodają, że jak się tak zastanowić, to rzeczywiście… I się śmieją. Bo na pewno nie było to planowane… „Jakoś tak wyszło…”

Robert Strzała

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *