28.09.2017
W czerwcowym numerze „Przeglądu Dąbrowskiego” wspominaliśmy ducę i inne gry hazardowe. Nie samym jednak hazardem żyło dąbrowskie osiedle. Były przecież zabawy nożem, gra w „Wyścig Pokoju”, skakanie na gumie czy zabawy na trzepaku.
Lata 80. Czas, kiedy życie uczennic i uczniów dąbrowskich „tysiąclatek” koncentrowało się na zewnątrz, pod blokiem, za blokiem, gdy całymi dniami krążyliśmy na rowerach ze szprychami dla tzw. szpanu oplecionymi kolorową bibułą, kiedy wszyscy byliśmy podobnie beznadziejnie ubrani i wszyscy, od czasu do czasu, pełniliśmy rolę „staczy” w długich kolejkach po „rzuconą” właśnie kawę lub bułgarskie arbuzy. Dominowała świadomość braku, poczucie, że nie wszystko można mieć, gdy w tzw. gospodarce niedoboru za przedmiot westchnień uchodziły gumy „Donaldy” z Pewexu, metalowy model samochodu na resorach, a ostatnie strony „Świata Młodych” z komiksami w odcinkach kompletowano w drogocenne kolekcje. Wszyscy mieliśmy mniej więcej to samo i w podobnych ilościach, dlatego tak bardzo liczyło się, kto dobrze gra „w jednego” albo układa najładniejsze kwiatowe ołtarzyki pod kawałkiem szkła. Słowem – konkurencja była ważna.
Przechodziłem ostatnio przez mój kraj lat dziecinnych, czyli podwórko między blokami 99, 101, 103 i 105 na Mydlicach. Usiadłem na chwilę na ławeczce i dopadła mnie refleksja, jak to było możliwe, że mogliśmy w tym miejscu rozgrywać regularne mecze piłkarskie. W drużynach o dowolnej liczbie piłkarzy (wszystko zależało, kto akurat „wyszedł na dwór”, bo u nas wychodziło się na dwór, a nie na pole), na powierzchni z krzywych płyt chodnikowych i z ławkami (ewentualnie drabinkami) w roli bramek. Jak się tam mieściliśmy? Dlaczego nie przeszkadzała nam kiepska nawierzchnia albo fakt, że jedna bramka wcale nie była na wprost drugiej? Może dlatego, że nie było orlików i brało się, co było? Może fakt, że asfaltowe boisko szkolne było okupowane przez starszych? A może przede wszystkim to, że najważniejsze było samo przebywanie na podwórku, a nie jakieś małostkowe problemy teraz przeze mnie wymyślane?
I siedziałem na tym niby boisku i próbowałem sobie przypomnieć, jakie jeszcze gry i zabawy „stosowaliśmy”. O ducy pisaliśmy z Wojtkiem Czyżewskim w wydaniu czerwcowym. Wspomniałem też wtedy o mrożącym mi dziś krew w żyłach berku i chowanym na betonowych rurach za osiedlem. I przypomniałem sobie „Wyścig Pokoju”. Czyli po prostu „kapsle”.
Pierwszy Uve Ampler albo Olaf Ludwig
Nazwa pochodzi, oczywiście, od największego w Europie Wschodniej amatorskiego wyścigu kolarskiego na trasie Warszawa-Berlin-Praga (kolejność miast była zmienna). Nie wiem dlaczego, ale mnie się zawsze wydawało, że ten wyścig wygrywali wyłącznie kolarze enerdowscy. Jak nie Uve Ampler (rzeczywiście triumfował aż cztery razy) to Olaf Ludwig (wygrał dwukrotnie). Kredą rysowało się na chodniku (najlepiej asfaltowym) trasę, dróżkę taką, z linią startu i mety. Po drodze można było napotkać różne „przeszkody” – trasa to zwężała się, to była szersza, czasem przerwa musiała oznaczać skok. Kolarzami były kapsle. Wkładało się do wnętrza kapsla flagę danego państwa (oprócz Czechosłowacji i Polski – gdyż wiadomo było, że jak nie wygrywają w prawdziwym wyścigu, nie wygrają i w podwórkowym; dużym wzięciem cieszyły się kraje o nazwach orientalnych, flagach dziwacznych; moim faworytem była na przykład Sri Lanka), zalewało się stearyną i się grało. Przed grą dobrze było poszurać trochę kapslem po asfalcie lub betonie, żeby się potem lepiej ślizgał na trasie. Każdy miał trzy pstryknięcia, jeśli wyjechał poza trasę, cofał się i tak aż do mety. Oczywiście, znowu jak w przypadku ducy, tylko w teorii zasady były proste. Bo już stwierdzenie, czy kapsel na tzw. słowo honoru stojący na cienkiej kredowej linii wyjechał za trasę czy nie, budziło zażarte spory. Jeszcze gorzej, gdy zawodnik ściął zakręt – była łaja (tak się na to mówiło) czy nie? – spierali się grający. Tak czy inaczej, gra była pasjonująca, trasy wiły się przez chodniki, schody, podwórka, a my spędzaliśmy czas na dworze z kieszeniami wypchanymi kapslami i umorusani kredą. Pewnik stanowi też fakt, że niejeden/ niejedna z nas usłyszał/a sporo „ciepłych słów” od swoich rodziców, kiedy okazywało się, że atlas geograficzny jest w środku mocno wybrakowany i pocięty (skądś musieliśmy przecież te flagi brać). Chyba gorzej było tylko wtedy, jeśli wycinało się z encyklopedii. Choć gra nieodmiennie kojarzy się z ciepłymi porami roku, Olek mówi, że bywały i wersje zimowe: – Zimą graliśmy u mnie w domu, jako że w przedpokoju i w kuchni miałem płytki PCV, więc po grze kredę można było łatwo umyć. Jeśli się weźmie pod uwagę fakt, że rodzice chodzili do pracy na rano, a my na drugą zmianę, łatwiej będzie nam to sobie wyobrazić. Swoją drogą i trochę z innej beczki – najbardziej w chodzeniu na 13.35 lubiłem „Film dla drugiej zmiany”, czyli dla tych wszystkich DOROSŁYCH, którzy szli do pracy na 14 i nie mogli obejrzeć filmu o 20.00 (po „Dzienniku Telewizyjnym”). Puszczano zatem ten sam film o godzinie 10.10, a ponieważ rodzice moi i moich kolegów chodzili do pracy rano, a my przez jeden semestr na popołudnie, oglądaliśmy może nie wszystko jak leci, ale zawsze, gdy był film polski lub czeski – nie można było go odpuścić. Wiadome było bowiem, że musi pojawić się w nim cała lub chociaż fragmentaryczna „goła baba”. Najbardziej śmieszyła nas tabliczka „Tylko dla dorosłych” (na przykład przed serialem „Tulipan”). O 10:00 rano w Polsce.
Walka na noże
Jedną z moich ulubionych gier były „państwa”. Na stronie www.retropewex.pl znajduję taki opis zasad – obowiązujący także na dąbrowskich podwórkach: Na ziemi nożem rysowaliśmy koło i dzieliliśmy, jak tort, na 4 części dla 4 graczy (u nas liczba była dowolna i w razie potrzeby koło „kroiło się” na więcej części). Pierwsza osoba mówi, kogo z sąsiadów atakuje i sąsiad schodzi z okręgu. Stojąc na swoim polu, rzuca nożem w pole atakowanego gracza. Wbitym nożem (po linii ostrza) rysuje prostą linię przez pole przeciwnika. Nie może się przy tym podpierać i musi stać na swoim polu. Jak da radę poprowadzić taką linię, „odcina” jeden z kawałków i przyłącza go do siebie, zacierając narysowaną na początku gry granicę między „państwami”. Osoba ta ma kolejny rzut i tak do momentu, aż źle rzuci (nóż się nie wbije, przewróci lub trafi w inne pole niż atakowane) albo nie będzie w stanie poprowadzić prostej linii. Wtedy rzuca kolejna osoba. Ten, kto ma tak małe pole, że nie może na nim ustać – odpada.
Skakanie „w gumę”
Grą typowo „dziewczyńską” była „guma”. Co prawda wielu chłopaków przełamywało schemat i przyłączało się do niej, wielu jednak uważało to za obciach. Podobnie przecież było z siedzeniem w ławce z dziewczyną („z babą”). To niemądre uprzedzenie przechodziło oczywiście z wiekiem. Zawsze zastanawiałem się, czy działało też w drugą stronę, ale jakoś nigdy nie spytałem. To jak to było, Drogie Panie?
Jak sama nazwa wskazuje, do gry w gumę potrzebna jest guma tzw. majtkowa (myślę, że jakieś 3-4 metry) i dowolna liczba graczy (minimum dwójka, z tym, że wtedy potrzebny jest też słupek, trzepak, cokolwiek, na czym z braku człowieka przeciągniemy gumę). Gra polega na wykonywaniu serii skoków bez skuchy (jak ja uwielbiałem to słowo!). Skucha to nic innego jak błąd. Czyli na przykład nadepnięcie na gumę wtedy, kiedy nie trzeba lub odwrotnie – nienadepnięcie, kiedy należy. Dwójka graczy stoi w gumie (najpierw oplecione mają kostki, potem kolana, uda, pas, ramiona, szyje), a trzeci skacze, aż do skuchy. Jeśli skusi, wchodzi do gumy i następuje wymiana gracza (można grać parami, można w drużynach). Po ponownym wkroczeniu do gry, zaczyna skoki od poziomu, na którym odpadł.
Podobno było kilka „systemów”, układów skoków. Z tego, co pamiętam, wśród moich koleżanek najbardziej popularne były „dziesiątki”.
Spalone gary na trzepaku
Nie było też poważnego podwórka bez trzepaka. I choć poza zabawą w „ślepca” albo „kolory” nie pamiętam jakichś szczególnych zabaw (podstawę stanowiły jednak pseudoakrobatyczne ewolucje), to tutaj – poza ducą – koncentrowało się podwórkowe życie.
„Ślepiec” polegał na tym, że po konstrukcji trzepaka poruszali się uczestnicy starający się uniknąć dotyku osoby, która miała zawiązane/zasłonięte oczy. Jak łatwo się domyślić, nowym „ślepcem” zostawała osoba, którą ślepiec dotychczasowy dotknął lub która dotknęła ziemi.
Gra w kolory polegała chyba na rzucaniu nazw kolorów i odpowiednio dotykaniu lub niedotykaniu ziemi. Z tego co pamiętam (a jeśli się mylę, proszę mnie poprawić) na hasło „czarny! ” należało zeskoczyć na ziemię, a ten, który zrobił to ostatni, zamieniał się rolami z tym, który kolory wymyślał.
Jakoś nie przypominam sobie, aby grało się w latach 80/90. w klasy albo cymbergaja. Ja z tą grą spotkałem się dopiero w książkach, a cymbergaja pokazał mi ojciec. I znowu – może na Waszych podwórkach było inaczej? Podzielcie się z nami tymi wspomnieniami…
Natomiast utkwił mi w głowie „chowany z piłką”. Gra o tyle ciekawa, co na maksa trudna do wygrania, czyli odnalezienia wszystkich graczy. „Meldą” była bowiem piłka, którą ustawiało się, powiedzmy, na środku podwórka. Szukający liczył do pięćdziesięciu, stu, iluś tam, po czym szukał. Żeby uznać kogoś za odnalezionego, należało go na piłce zaklepać. Dotknąć jej i użyć zaklęcia typu – „raz, dwa, trzy – Tadzik za śmietnikiem! ”. Problem polegał na tym, że w każdej chwili (najlepsza była taka, w której szukający się oddalił) ukrywający mógł z ukrycia wybiec i uprzedzając zaklepanie, wybić piłkę w cholerę. Dopóki szukający nie odstawił piłki na miejsce, wszyscy złapani mogli się znowu ukryć. I tak aż do momentu wyłapania wszystkich. Pamiętam, że często pojawiały się spory, kto ma być szukającym – czy ten, którego zaklepano pierwszego czy ostatniego?
Hasłem, które nie tylko mnie doprowadzało do szału, były „spalone gary”. Wystarczyło bowiem, że któryś z graczy został zawołany na obiad lub właśnie go zjadł, wyszedł na dwór i postanowił do gry dołączyć, a już inny z uczestników się darł – „Spalone gary!”, co oznaczało, że gra zostaje przerwana i zaczynamy od początku. Co chwilę i znowu. Na podwórku w blokowisku stawało się to naprawdę zmorą… Z drugiej jednak strony – czy naprawdę chodziło nam wtedy o wygrywanie, czy może po prostu tylko (?!) o zabawę?
Oprócz wspomnianych przeze mnie gier, pojawiały się oczywiście podchody i niezbyt już legalne i bezpieczne wyprawy po kanałach czy bunkrach. O kanałach i bunkrach, opowiemy Wam jednak w następnym odcinku „Alternatywnika Dąbrowskiego”. Czytajcie już w październiku!
Robert Strzała,
współpraca Wojciech Czyżewski