…tak – to jest blokowisko. prawdopodobnie największe w całym mieście.
…jak się chce, to zaraz za kościołem (wielką figurę świętego mój pies obszczekuje w taki sposób, że bardzo) blokowisko się (teoretycznie) kończy i jest szeroka ulica, kawałki trawników i zadrzewionych powierzchni.
…przez środek blokowiska biegnie taki szeroki, betonowy pasaż. obławeczkowany, z drzewkami wsadzonymi w kraty. popołudniu nie da się przejść. dzieci na rowerkach, rolkach, w wózkach i w ogóle. wiem, bo uczestniczę.
…ale rano… – jak się idzie z psem (wysikanym i wysranym na wspomnianym terytorium zakościelnym – żeby nie było!). i czasem przejdzie jeden człowiek, czasem dwóch, a czasem nikt. i ten cały pasaż jest niemal pusty. niemal, bo przecież zakłócamy tę pustość choćby ja i pies. i jeszcze jest wiosna słynna i banalna. i słońce świeci na te bloki. i jest autentycznie cicho i pusto. jest trącące grafomanią miasto, co się budzi – ,
…to ja wtedy nie chcę mieszkać, gdzie indziej.
…i wiem, że fajnie mieć dom i wyjść sobie rano do lasu albo po prostu do ogródka. i nic tego nie zastąpi.
…i wiem też, że tak naprawdę to mi się przecież najbardziej podoba, jak nie ma ludzi, jest cisza i pustość, co, będąc posiadaczem domu, mogę sobie zafundować w każdej chwili…
…ale z drugiej strony… gdybym nie miał popołudniowego porównania, mógłbym nie spostrzec wspomnianego pasażu o poranku…
…wszędzie może być fajnie. od nas zależy. nie wmawiam sobie, nie tłumaczę sam przed sobą powodowany smutną konstatacją, że że na dom stać mnie nigdy nie będzie. po prostu wiem. jest dobrze… „…szkoda, że nie mamy jakiejś bułki dla tych ptaków”.